VORTAL BHP
Aktualnie jest 860 Linki i 253 kategori(e) w naszej bazie
WARTE ODWIEDZENIA
 Co nowego Pierwsza 10 Zarekomenduj nas Nowe konto "" Zaloguj 23 kwietnia 2024
KONTAKT Z NAMI

Robert Łabuzek
+48501700846
 
Masz problem z BHP
szukasz odpowiedzi ?
Szybko i gratisowo otrzymasz poradę
zadzwoń lub napisz na maila.

Na stronie przebywa obecnie....

Obecnie jest 35 gości i 0 użytkowników online.

Możesz zalogować się lub zarejestrować nowe konto.

Menu główne


Google

Przeszukuj WWW
Szukaj z www.bhpekspert.pl

Temat: Niedowiary

Teksty opublikowane w tym temacie.
Autor : God _DNIA 11-09-2023 - 08:56 | 421 raz(y) oglądano.
Afery : RED PIL NEWS Rafał Kędzierski 10 września 2023
Niedowiary
RED PIL NEWS Rafał Kędzierski 10 września 2023

Wiadomości W Czerwonej Pigułce

Na Hawajach podczas szalejących pożarów domy spalały się na pył  a drzewa i krzewy pozostawały nietknięte

Domy robotników były spalone do cna a domy bogaczy nietknięte

Technologia modyfikowania fal mózgowych wykorzystywana jest do niszczenia poszczególnych ludzi

- rządy mogą wysyłać głosy bezpośrednio do mózgów ludzi

- jest też broń neurologiczna wykorzystywana do kontrolowania funkcji mózgu i modyfikowania ludzkich wspomnień

Rządy dysponują technologią, która   modyfikuje układ nerwowy owada i wykorzystuje owada  do roznoszenia  przez niego śmiertelnych chorób na  człowieka




Autor : God _DNIA 31-08-2023 - 10:42 | 444 raz(y) oglądano.
Afery : RED PIL NEWS Rafał Kędzierski 28 sierpnia 2023
Niedowiary
RED PILL NEWS  Wiadomości w czerwonej pigułce 

HARP i NEXRAD to  programy  do wywoływania huraganów, trzesień ziemi, tsunami.

Przeludnienie na ziemi to kłamstwo

Broń energii bezpośredniej do wywoływania pożarów domów od ich wnętrza

powyższe to techniki depopulacji ludzi na ziemi









Autor : God _DNIA 08-01-2007 - 16:24 | 6264 raz(y) oglądano.
NIE DO WIARY : Miasto jak miraż
Niedowiary
Tekst: Afshin Molavi
Zdjęcia: Maggie Steber

Miasto jak miraż

Był sobie szejk, który miał wielkie marzenia. Jego królestwo na wybrzeżu Zatoki Perskiej było senną, spieczoną przez słońce wioską, zamieszkaną przez poławiaczy pereł, rybaków i kupców, którzy cumowali swoje rozklekotane stateczki i łodzie w wąskim strumieniu wijącym się przez miasteczko.

Lecz tam, gdzie inni widzieli tylko strumień ze słonawą wodą, ów szejk, Raszid ibn Sa'id al-Maktum, dostrzegał drogę prowadzącą w świat.

Pewnego razu, w 1959 roku, pożyczył wiele milionów dolarów od swego bogatego w ropę sąsiada - Kuwejtu i wybagrował strumień, aby mogły weń wpływać statki. Zbudował nabrzeża i magazyny, zaprojektował drogi, szkoły i domy mieszkalne. Jedni myśleli, że oszalał, drudzy że tylko się pomylił, ale szejk Raszid wierzył w potęgę rzeczy nowych. Czasem o świcie, ze swoim młodym synem Muhammadem u boku, przechadzał się po pustym nabrzeżu i malował w powietrzu swoje marzenia, używając słów i gestów. I w końcu stało się tak, jak mówił. Jego syn, szejk Muhammad ibn Raszid al-Maktum, rządzi teraz Dubajjem i wokół tamtego strumyka zrealizował własne marzenia, przekształcając snute o wschodzie wizje ojca w zalaną światłem, zabudowaną wieżowcami, klimatyzowaną krainę fantazji dla miliona ludzi. Swą sylwetką, przywodzącą na myśl Manhattan, światowej klasy portem i kolosalnymi wolnocłowymi centrami handlowymi mały Dubajj przyciąga dziś więcej turystów niż całe Indie, więcej statków niż Singapur i więcej zagranicznego kapitału niż wiele europejskich krajów. Obywatele 150 państw przenieśli się tutaj, by żyć i pracować. Dubajj zbudował nawet sztuczne wyspy, niektóre w kształcie palm, by pomieścić najbogatszych z nich. Jego tempo wzrostu gospodarczego, 16 proc., jest prawie dwukrotnie wyższe niż w Chinach. Budowlane żurawie sterczą w niebo jak wykrzykniki. Dubajj to także rzadki przykład sukcesu na Bliskim Wschodzie, w regionie porażek i stagnacji. Czy stanowi tylko efektowny przypadek, czy też jest wzorem wartym naśladowania przez inne kraje arabskie - to pytanie, które warto zadać dziś, gdy świat islamski ma problemy z modernizacją. Abd ar-Raman ar-Raszid, saudyjski dziennikarz i dyrektor kanału informacyjnego Al Arabija, ujmuje to tak: - Dubajj wywiera nacisk na resztę świata arabskiego i muzułmańskiego. Ludzie zaczynają zadawać swym rządom pytanie: Skoro Dubajj potrafi, dlaczego my nie? Dubajj, trzeba to stwierdzić, nie przypomina żadnego innego miejsca na Ziemi. To światowa stolica ekstrawaganckiego życia; w powietrzu iskrzy od wybuchowej mieszaniny nadmiaru i możliwości. To miejsce, w którym gwiazdy tenisa, takie jak Andre Agassi i Roger Federer, rozgrywają pokazowe mecze na lądowisku helikopterów na dachu megahotelu "Burdż al-Arab" ("Wieża Arabów"); miasto, gdzie inkrustowane brylantami telefony komórkowe po 10 tys. dolarów za sztukę sprzedają się jak świeże bułeczki. W ciągu minionej dekady bywałem w Dubajju dość często i zacząłem doceniać dziwaczną wielokulturowość miasta, w którym można zjeść posiłek we włoskiej restauracji prowadzonej przez Egipcjanina, z indyjskim szefem kuchni i filipińskimi kelnerami. Albo obserwować przed świtem, jak tłum angielskich ekspatriantów zataczając się, wraca do domu z pubu, podczas gdy muzułmańskie wezwania do modlitwy odbijają się echem w ulicach.

Dubajj stworzył jedno z najbardziej dynamicznych środowisk biznesowych na świecie. - Nie chodzi tylko o budynki, wyspy i hotele - twierdzi Ali asz-Szihabi, wykształcony w Princeton dyrektor jednego z czołowych banków inwestycyjnych. - To sprawa tego, co niewymierne: prawa, przepisów, liberalnego środowiska społecznego. Przy braku podatków od osób prawnych i od dochodów, doskonałym systemie bankowym i prawodawstwie faworyzującym majątek i własność, Dubajj ucieleśnia stare motto szejka Raszida: "Co jest dobre dla kupców, jest dobre dla Dubajju." No i jest jeszcze jego syn, szejk Muhammad, 57-letni władca Dubajju, którego Edmund O'Sullivan, redaktor naczelny Middle East Economic Digest (Bliskowschodniego Przeglądu Gospodarczego), nazywa "radykalnym modernizatorem" oraz "najbardziej znaczącą postacią w Arabii od czasów króla Abd al-Aziza" - założyciela współczesnej Arabii Saudyjskiej, który dzięki zasobom ropy naftowej swego kraju stał się jednym z głównych graczy na światowej arenie. Szejk Muhammad (przez wielu nazywany szejkiem Mo) nie przypomina tradycyjnego bliskowschodniego autokraty i zarządza Dubajjem jak dobry dyrektor generalny. Bywa często widywany za kierownicą samochodu, kiedy objeżdża obrzeża Dubajju, oglądając swoje place budów, tak jak jego ojciec, o brzasku. Czasem pojawia się niezapowiedziany w takim miejscu pracy, by zadać kilka trudnych pytań, wylać od ręki kiepskich kierowników i nagrodzić najofiarniejszych pracowników. Wybiera spośród nich następne pokolenie dubajjskiego kierownictwa, w tym wiele kobiet.

Ale ten sukces ma też swoje drugie oblicze. Od strony demograficznej Dubajj nie jest arabskim miastem-państwem - obywatele ZEA to niespełna jedna ósma jego mieszkańców, a 60 proc. ludności stanowią południowoazjatyccy gastarbeiterzy. Wielu wykształconych Hindusów żyje tu wygodnie, a kilku zbiło majątek. Jednak dla innych jest to ślepy zaułek. Przeciętny robotnik zarabia ok. pięć dolarów dziennie, pracując po 12 godzin w dotkliwym upale. (Human Rights Watch podała, że w 2004 roku w budownictwie miało miejsce prawie 900 wypadków śmiertelnych, w tym także z powodu udaru cieplnego.) Wielu robotników tkwi tu przymusowo, bo w swoich krajach zostali wciągnięci w pułapkę zadłużeniową przez agentów pobierających niebotyczne opłaty za wizy zezwalające na pracę. - Gdybym nie musiał spłacić długu, jeszcze dziś wróciłbym do domu - powiedział mi pewien człowiek. - Nie mamy nic - oświadczył Kutty, niski 25-latek o zapadniętych policzkach, pochodzący z indyjskiego stanu Kerala. - Przeżywamy tu koszmar i nikogo to nie obchodzi.


(Cały artykuł: 'Miasto jak miraż' |1247 więcej słów||Wyślij artykuł do znajomych|Strona gotowa do druku)


Autor : abecadlo _DNIA 05-07-2004 - 20:50 | 6281 raz(y) oglądano.
artykułów : Czy wiesz co (kupu)jesz? Stare wędliny i sery - reaktywacja
Niedowiary Czego nie widzi klient? Co się dzieje na zapleczu sklepów z żywnością? Reporterka programu Uwaga! pracowała w sklepie "Champion" należącym do sieci Carrefour.



Autor : zmiany _DNIA 29-06-2003 - 11:05 | 7883 raz(y) oglądano.
NIE DO WIARY : ZAŁOGA NAUTILUSA ZNAKI NA POLACH 2003 UFO ??
Niedowiary Czekaja na osoby, które chcą razem z nimi badać niewyjaśnione zjawiska.

ZAŁOGA NAUTILUSA to grupa ludzi w calej Polsce, którzy są połączeni taką samą pasją - poznawaniem "nieznanego". Czekaja na maile. piszcie kilka najważniejszych informacji o sobie: miasto, telefon, jeśli jest to możliwe - kilka słów o swoich zainteresowaniach.



Autor : urlop _DNIA 25-06-2003 - 00:32 | 7459 raz(y) oglądano.
NIE DO WIARY : NIE DO WIARY - PIKTOGRAMY-ZNAKI W ZBOŻU 2003 ! ! r.
Niedowiary Było jeszcze widno, godzina ok. 21:00 i nagle na niebie kilkanaście osób zauważyło dziwne błyski na niebie, w różnych miejscach. Innym ciekawym zjawiskiem była czerwona łuna o wysokości ok. 2 metrów i szerokości ok. 5m, która pojawiła się tylko na kilka sekund, oświetliła ona na czerwono fragment pola i szybko zgasła. Widok był niesamowity.



Autor : dolubzpracy _DNIA 07-05-2003 - 05:58 | 10377 raz(y) oglądano.
Afery : Obiecanki Plazy
Niedowiary Do końca nie wiadomo, dlaczego Plaza zdecydowała się wybudować ogromne centrum handlowe w robotniczej dzielnicy Wirek w Rudzie Śląskiej, z dala od centrum miasta.

(Cały artykuł: 'Obiecanki Plazy' |1385 więcej słów||Wyślij artykuł do znajomych|Strona gotowa do druku)


Autor : inspekcjapracy _DNIA 22-02-2003 - 22:45 | 4828 raz(y) oglądano.
artykułów : Przyjedź do nas do Krakowa zobaczyć na własne oczy Dzielnicę Żydowską Kazimierz
Niedowiary Po półwiecznej hibernacji otworzył się magiczny świat zapomnianej żydowskiej dzielnicy, która w ostatnich latach stała się, obok Rynku Głównego, drugim centrum kulturalnym Krakowa.




Autor : nokaut _DNIA 27-01-2003 - 06:42 | 5134 raz(y) oglądano.
artykułów : Strzeż się komornika 27.01.2003
Niedowiary Strzeż się komornika



Autor : nokaut _DNIA 27-01-2003 - 06:39 | 5340 raz(y) oglądano.
artykułów : Święte prawo 27.01.2003
Niedowiary Święte prawo



Autor : inspekcjapracy _DNIA 21-01-2003 - 11:53 | 4588 raz(y) oglądano.
artykułów : Podkarpacie: 90 tys. zł za nie wykorzystany urlop 21.01.2003
Niedowiary Podkarpacie: 90 tys. zł za nie wykorzystany urlop



Autor : kodeks _DNIA 19-01-2003 - 13:13 | 5357 raz(y) oglądano.
artykułów : Lepsze niż śmierć 19.01.2003
Niedowiary Lepsze niż śmierć



Autor : poradnik _DNIA 17-12-2002 - 06:07 | 3922 raz(y) oglądano.
artykułów : W szpitalu im.Żeromskiego w Nowej Hucie Noworodek poparzony lampą 17.12.2002
Niedowiary Noworodek poparzony lampą
Pięcioro pracowników Szpitala im. Żeromskiego w Krakowie, wśród nich lekarka i położna, odpowiedzą przed sądem za poparzenie dziecka podczas naświetlań lampą na oddziale noworodków.

Dziewczynka przyszła na świat 24 października 1999 r. Kilkanaście godzin po narodzinach lekarka rozpoznała u niej żółtaczkę i zaleciła naświetlanie. Podczas zabiegu pękła szklana obudowa lampy. Dziecko, oprócz poparzeń II i III stopnia szyi, pleców i klatki piersiowej, miało liczne rany spowodowane odłamkami szkła.

Jak powiedziała "Dziennikowi" prokurator Elżbieta Doniec, zastępca prokuratora rejonowego w Nowej Hucie, oskarżeni zostali: lekarka dyżurna, pielęgniarka, była dyrektorka ds. techniczno-eksploatacyjnych, kierownik i pracownik sekcji sprzętu medycznego.

Według prokuratury, lekarka nie przeprowadziła odpowiednich badań u noworodka, przez co wybrała nieodpowiednią metodę leczenia, a położna nie nadzorowała zabiegu naświetlania. Kierownik warsztatu sprzętu medycznego nie dopełnił obowiązku nadzoru nad pracą podległych mu osób i dlatego w odpowiednim czasie nie został przeprowadzony przegląd stanu technicznego lampy. Kierownik miał też dopuścić do użytku lampę, wiedząc, że jest wadliwa.

Lekarka odmówiła wyjaśnień, a położna przyznała, że na pewien czas opuściła salę, w której był wykonywany zabieg.

Kierownik nie przyznał się do zarzutu. Stwierdził, że nie był w stanie wywiązać się z obowiązku kontroli sprzętu z uwagi na jego dużą ilość i małą liczbę pracowników. Twierdził też, że nie wiedział, iż lampa była wadliwa, bo konserwator nie zgłaszał zastrzeżeń. Konserwator utrzymuje, że poinformował szefa o uszkodzonej lampie, jednak nie dostał odpowiedzi, więc ją zamontował. Do winy nie przyznała się także była dyrektorka szpitala ds. techniczno-eksploatacyjnych, która nadzorowała pracę sekcji napraw aparatury medycznej.


(|260 więcej słów||Wyślij artykuł do znajomych|Strona gotowa do druku)


Autor : gabriela _DNIA 14-12-2002 - 08:32 | 4140 raz(y) oglądano.
artykułów : Ponad milion kierowców bez obowiazkowego OC 13.12.2002
Niedowiary Ponad milion kierowców bez OC
Nikt nie zna liczby osób, które jeżdżą po Polsce bez polisy OC. Oceniamy jednak, na podstawie szkód, że prawie co 10 kierowca takiej polisy nie posiada – powiedziała na konferencji prasowej prezes Ubezpieczeniowego Funduszu Gwarancyjnego (UFG) Elżbieta Turkowska-Tyrluk.
Do głównych zadań UFG należy wypłacanie odszkodowań i świadczeń z tytułu obowiązkowych ubezpieczeń odpowiedzialności cywilnej. Dotyczy to posiadaczy samochodów i rolników prowadzących gospodarstwa rolne w sytuacji, kiedy osoby takie nie wykupią polisy, a wyrządzą szkodę. Fundusz wypłaca również odszkodowania za szkody wyrządzone na osobie, gdy została ona spowodowana przez właściciela lub kierującego pojazdem, w sytuacji braku możliwości zidentyfikowania lub niemożności ustalenia jego tożsamości.
UFG podaje, że co roku na podstawie kontroli policji i jego własnych ustaleń ujawnianych jest ponad 30 tys. przypadków kierowców, którzy nie mają dowodu ubezpieczenia w czasie, kiedy kierują samochodem. Dane funduszu pokazują, że przez 3 kwartały br. wypłacił on odszkodowania i świadczenia za szkody spowodowane przez nieubezpieczonych lub niezidentyfikowanych sprawców w wysokości ponad 24 mln zł. Natomiast szacunek do końca roku mówi o kwocie prawie 34 mln zł. Liczba tego typu spraw w ciągu ostatnich kilku lat ustabilizowała się i sięga około 5 tys. spraw rocznie.
Jednak, jak zauważyła prezes funduszu, istnieje szara strefa osób, które nie dopełniają obowiązku wykupienia obowiązkowej polisy OC. Prezes szacuje, że na około 12-13 milionów samochodów zarejestrowanych w Polsce, około 1,2 mln ich użytkowników nie ma wykupionej polisy OC. Dotyczy to przede wszystkim mniejszych miejscowości.
Fakt nieposiadania polisy OC nie musi jednak wynikać ze złej woli posiadaczy samochodów. Częstym powodem ujawnienia braku polisy OC jest nieznajomość przepisów. Przypomnijmy, że osoba, która kupiła samochód na wtórnym rynku, a sprzedający posiadał polisę OC, ma tylko 30 dni od dnia zakupu na to, żeby wykupić ubezpieczenie OC na siebie, bez względu na to, jaki był termin obowiązywania starej polisy – podkreśliła prezes UFG.
Fundusz odpowiada także za ustalanie opłat karnych dla osób lub podmiotów zobowiązanych do zawarcia ubezpieczenia. Ich wysokość jest corocznie uchwalana przez radę funduszu. Z podanych przez UFE informacji wynika, że w następnym roku właścicielowi samochodu osobowego, który nie będzie posiadał polisy OC, grozi kara w wysokości 3,4 tys. zł. Posiadacz ciężarówki lub autobusu bez ubezpieczenia OC będzie musiał zapłacić 4,8 tys. Największa kara przewidziana jest dla podmiotów świadczących usługi certyfikacyjne, które będą je prowadzić w związku z udostępnieniem możliwości posługiwania się podpisem elektronicznym. W sytuacji kiedy nie wykupią one plisy OC z tytułu szkód wyrządzonych odbiorcom tych usług, będą musiały zapłacić 76,7 tys. zł. Nowością jest również wprowadzenie konieczności wykupywania polisy OC przez detektywów.

(|423 więcej słów||Wyślij artykuł do znajomych|Strona gotowa do druku)


Autor : kodeks _DNIA 05-12-2002 - 00:10 | 4851 raz(y) oglądano.
artykułów : Pre-Fabrykant Zwłok
Niedowiary Fabrykant zwłok
Kontrowersyjny niemiecki anatom Gunther von Hagens preparuje ludzkie zwłoki i wystawia je na całym świecie. Obrzydliwe? A jakże. Ale te obrzydliwości oglądają tłumy.
Aby wykonywać swe rzemiosło, 47-letni Gunther von Hagens potrzebuje ciał innych ludzi. Jedno z nich preparował w Biszkeku, stolicy Kirgizji. - Włożyliśmy je do wanny w maju - mówi i przywołuje ręką swych pomocników. Do stalowego zbiornika podchodzi kilku mocno zbudowanych mężczyzn. Na komendę ściągają przykrywającą wannę folię. Widać, jak na brązowej zawiesinie tworzą się pęcherze gorącego powietrza. Po chwili pomocnicy von Hagensa podnoszą dźwignię, do której przywiązano drutem ciało mężczyzny w stanie silnego rozkładu. Niemiecki anatom z zadowoleniem wciąga w nozdrza słodkawy odór. - Z tych paskudnych zwłok powstanie wspaniały okaz - twierdzi i każe wynieść ciało na zewnątrz.
Na dziedzińcu Instytutu Fizjologii Wysokogórskiej, położonego na przedmieściu Biszkeku, rozpoczyna się makabryczny spektakl: von Hagens podchodzi do ciała i spryskuje wodą na w pół wyprężonego penisa. - Nawet nie potrzebowałby viagry - żartuje.
Rozlega się chichot grupy młodych kobiet i mężczyzn. Von Hagens zaprosił na swój pokaz 30 kirgiskich lekarzy, chemików i biologów. Ubrani w niebieskie fartuchy, z bawełnianymi czapkami na głowach, uważnie słuchają słów profesora. - Dowcipy pomagają przezwyciężyć strach przed śmiercią - tłumaczy mistrz ceremonii. Posługując się mieszaniną niemieckiego, angielskiego i rosyjskiego, robi wykład na temat zalet i wad nadgniłego preparatu.
Von Hagens jest twórcą "Światów ciała", objazdowej wystawy spreparowanych zwłok, która przyciągnęła już ponad 9 milionów widzów w Europie, Korei Południowej i Japonii. Dopiero jednak tutaj, w Azji Środkowej, z dala od starego kontynentu, ten szczupły mężczyzna o bladej twarzy znajduje wszystko to, czego potrzebuje do swoich eksperymentów: tanią siłę roboczą, dostępne na zawołanie zwłoki i oddaną publiczność.

- Te badania to dopiero połowa drogi - zapowiada profesor, który swą pasję preparowania ludzkich szczątków zamierza jeszcze rozwinąć. - Ciało powinno być tak elastyczne jak dziecięcy smoczek, posłuszne niczym gąbka do mycia.

Stosując opracowaną do perfekcji metodę tzw. plastynacji zwłok, niemiecki anatom uwiecznił dotąd - jeśli można tak rzec - ponad 60 kompletnych ciał. W przyszłości ma ich być 10 tysięcy. 10 tysięcy produkowanych taśmowo preparatów.

Von Hagens traktuje swoje zajęcie śmiertelnie poważnie. Z wpływów uzyskanych dzięki pokazom zbudował już działające w skali globalnej przedsiębiorstwo. W trzech placówkach zatrudnia na stałe 300 pracowników. Ciągle kursuje między swoimi filiami - jedna znajduje się w Heidelbergu, gdzie obecnie przechowywanych jest ponad 20 zwłok, druga - w Chinach (von Hagens współpracuje z Akademią Medyczną w Dalian) i wreszcie trzecia - w górzystej Kirgizji. To tutaj właśnie niemiecki anatom opracowuje nową metodę sterowania procesem rozkładu zwłok.

Mózg martwego szachisty

W 1977 roku, będąc jeszcze pracownikiem naukowym uniwersytetu w Heidelbergu, von Hagens opracował technikę, która dokonała rewolucji we współczesnej anatomii: zastosował po raz pierwszy plastynację pozwalającą na uzyskiwanie trwałych preparatów biologicznych.

Dzięki tej metodzie ludzkie zwłoki mogą osiągnąć trwałość podobną do tej, jaką miały egipskie mumie. W tym celu najpierw wypłukuje się z nich krew, a następnie - w dość skomplikowanym procesie - zastępuje odpowiednim tworzywem sztucznym wodę oraz tłuszcz zawarte w tkankach. Później ten "zastępczy" materiał staje się gęstszy i twardnieje. W ten sposób powstają preparaty zmarłych, posiadające niezwykłe cechy - nie wydają żadnego zapachu, są suche i tak wytrzymałe, że można je wygodnie transportować z miejsca na miejsce.

Von Hagens uwielbia prezentować swoje "dzieła sztuki" w prowokacyjnych pozach: niegdyś stworzył plastynat mężczyzny pochylającego się nad szachownicą. Sklepienie czaszki zostało usunięte za pomocą piły, dzięki czemu wyraźnie widać mózg. Szachista wydaje się myśleć nad następnym posunięciem, którego nigdy nie wykona.

Kontrowersyjne wystawy niemieckiego anatoma cieszą się ogromnym zainteresowaniem. W ubiegłym roku w Berlinie żądny widowiska tłum czekał godzinami w kolejce, aby popatrzyć na teatr umarłych. Ponad 5 tys. zwiedzających zadeklarowało, że w swoich testamentach przekażą profesorowi własne ciała. Co poniektórzy z tych "dawców" czczą go niczym duchowego guru.

(Cały artykuł: 'Pre-Fabrykant Zwłok' |1657 więcej słów||Wyślij artykuł do znajomych|Strona gotowa do druku)


Autor : bhpekspert _DNIA 18-11-2002 - 10:13 | 4277 raz(y) oglądano.
artykułów : Zagadka Kuby Rozpruwacza rozwiązana?
Niedowiary Zagadka Kuby Rozpruwacza rozwiązana? Poniedziałek, 18 listopada 2002 Znany malarz – mordercą? Amerykanka Patricia Cornwell, autorka poczytnych



Autor : wypadki _DNIA 18-11-2002 - 06:19 | 3692 raz(y) oglądano.
artykułów : Kolejne śmiertelne pogryzienie dziecka. Poniedziałek, 18 listopada 2002
Niedowiary Kolejne śmiertelne pogryzienie dziecka
Poniedziałek, 18 listopada 2002

5-letnia dziewczynka została śmiertelnie pogryziona przez psa we wsi Sarbinowo pod Myśliborzem w woj. zachodniopomorskim. Do wypadku doszło kilkadziesiąt metrów od rodzinnego domu dziewczynki. Dziecko wyszło na podwórko, by się pobawić. Sprawą zajmuje się prokuratura.

W trakcie zabawy dziewczynka zauważyła, że dwa małe psy są gryzione przez owczarka niemieckiego. 5-latka podeszła do walczących zwierząt i chciała je rozdzielić. Wtedy została zaatakowana przez wilczura.

Pogryzioną dziewczynkę znalazła właścicielka owczarka. Zawiadomiła rodziców dziecka, policję i pogotowie. Niestety, przybyły na miejsce lekarz nie mógł już pomóc 5-latce. Stwierdził zgon.

Na razie nie wiadomo, co było bezpośrednią przyczyną śmierci dziewczynki. Najprawdopodobniej została uszkodzona tętnica szyjna i dziecko wykrwawiło się, zanim zostało znalezione.

Pomorskie: 3 rottweilery rozszarpały dziecko (6 listopada 2002)

3-latek pogryziony przez psa (6 listopada 2002)

Pitbulterier bronią w rękach bandytów
(14 listopada 2002)

Agresywny wilczur pozostaje pod obserwacją weterynarza. Najprawdopodobniej zostanie uśpiony.

To kolejny taki wstrząsający przypadek w ostatnich dniach. 5 listopada 7-letnia dziewczynka została rozszarpana przez psy w Redzie w woj. pomorskim. Trzy rottweilery zaatakowały ją, gdy weszła na sąsiednią posesję, gdzie przebywała jej pijana matka. Wezwany na miejsce lekarz nie mógł już pomóc dziewczynce.

Dzień później w Gnieźnie pies zranił 3-letniego chłopca. Chłopiec przeszedł już bardzo skomplikowaną operację. Jego stan jest ciężki.


(|234 więcej słów||Wyślij artykuł do znajomych|Strona gotowa do druku)


Autor : vademecum _DNIA 06-11-2002 - 07:31 | 3858 raz(y) oglądano.
artykułów : Proboszcz z Tylawy oficjalnie podejrzany o molestowanie dzieci
Niedowiary Proboszcz z Tylawy oficjalnie podejrzany o molestowanie dzieci 6.11.2002

Po półtorarocznym śledztwie prokurator postanowił przedstawić proboszczowi parafii Tylawa na Podkarpaciu zarzuty molestowania seksualnego dzieci

Nad sprawą przez ostatni rok pracowała Prokuratura Rejonowa w Jaśle. Wczoraj księdzu Michałowi M., proboszczowi parafii Tylawa, postawiła zarzuty. Andrzej Gadzała, szef jasielskiej prokuratury, nie był jednak zbyt rozmowny. O zarzutach powiedział tylko, że "dotyczą one molestowania seksualnego dzieci przez katechetę jednej z podkarpackich szkół podstawowych".

Gadzała ujawnił, że ksiądz został już przesłuchany i nie przyznał się do tego, by molestował seksualnie dziewczynki, które nauczał religii i przygotowywał do komunii.

- Na czas prowadzenia śledztwa proboszcz M. otrzymał czasowy zakaz wykonywania zawodu nauczyciela i opuszczania kraju - powiedział prokurator. - Decyzja o tym, czy zostanie sporządzony akt oskarżenia, zapadnie po kolejnych badaniach biegłych, którzy mają ocenić jego poczytalność.

Przypomnijmy - postępowanie proboszcza jako pierwsza ujawniła (wraz z zakonnikiem, bratem Michałem L.) Lucyna Krawiecka, która przez kilka lat mieszkała w jednej z wsi należących do tej parafii. Dziś mówi: - W tej sprawie nie będzie strony wygranej. Myślę, że zapłaciliśmy zbyt wielką cenę, by mówić o zwycięstwie. I nie chodziło nikomu o to, by ksiądz trafił do więzienia, nie był to akt zemsty, chcieliśmy, by ksiądz przestał molestować dzieci, by odszedł z parafii. Do tej pory tak się jednak nie stało.

Teraz wszyscy milczą

Ksiądz M. był przez wiele lat katechetą w miejscowej szkole. Tuż przed ostatnimi świętami Bożego Narodzenia odszedł ze szkoły w Tylawie, ale tylko na zwolnienie lekarskie. Nadal formalnie jest pracownikiem szkoły. Dyrektor szkoły Aleksander Kosior, który na początku był pewien, że ksiądz jest niewinny, a potem twierdził, że nie ma możliwości zawiesić księdza w obowiązkach (choć w rzeczywistości Karta nauczyciela na to pozwala), dziś mówi: - Jest mi przykro, że pracownik naszej szkoły jest podejrzany w takiej sprawie, ale czekam na rozstrzygnięcia sądu.

Jeszcze większym obrońcą księdza M. był arcybiskup przemyski Józef Michalik. Teraz kuria milczy: - Nic mi nie wiadomo o tym, by prokuratura postawiła księdzu zarzut. Jeśli przyjdzie do nas oficjalne zawiadomienie w tej sprawie, to wtedy proszę się dopytywać o stanowisko kurii - mówi ks. Witold Ostafiński, sekretarz przemyskiej kurii.

Wczorajsza decyzja prokuratury jest przełomowa. Przypomnijmy, dokładnie rok temu, na początku listopada, prowadząca wcześniej sprawę Prokuratura Rejonowa w Krośnie umorzyła postępowanie. Najważniejsza była ocena biegłej sądowej. Choć potwierdziła relacje małych dziewczynek, że ksiądz całował je, przytulał, kąpał u siebie na plebanii, gdzie nocowały, to jednak jednocześnie stwierdziła, że nie miało to podtekstów seksualnych.

Śledztwo prowadziły dwie prokuratury

"Gazeta" od początku śledziła tę sprawę. Krytykowaliśmy decyzję krośnieńskiej prokuratury rejonowej, gdyż sami przeprowadziliśmy w tej sprawie dziennikarskie śledztwo, rozmawialiśmy z dziewczynkami i ich rodzicami. Z naszych wiadomości wynikało, że ks. Michał M. uprawiał swój proceder od 30 lat pobytu w parafii. Potwierdzały nam to dorosłe już dziś kobiety - kiedyś molestowane przez niego.

Gdy opisaliśmy motywy umorzenia śledztwa, Prokuratura Okręgowa w Krośnie nakazała prowadzić nadal śledztwo. Zostało ono przekazane do Jasła. Tu trwały przesłuchania świadków, ale przede wszystkim prokurator poprosił o opinie dwa zespoły biegłych - jeden z Krakowa, drugi z Warszawy.

Już opinia z Krakowa podważyła opinię biegłej z Krosna, ale ostatecznie zaważyła opinia ekspertów poradni seksuologicznej i patologii współżycia Centrum Medycznego Kształcenia Podyplomowego z Warszawy. Trzej eksperci - socjolog, seksuolog i psycholog - wydali jednoznaczną opinię, w której odpowiedzieli na pytania o:

charakter relacji pomiędzy księdzem a dziećmi; o to, czy miały one podłoże seksualne i czy zachowanie księdza M. w stosunku do dzieci należy uznać za czynności seksualne.

Choć prokuratura nie chce zdradzać, jak brzmią odpowiedzi, nieoficjalnie dowiedzieliśmy się, że obciążyły księdza.

Gdyby dzieciom nie wmawiano

Decyzję prokuratury jasielskiej z ulgą przyjęli ci mieszkańcy parafii, którzy od początku byli przekonani o tym, że skarżące się na zachowania księdza dzieci mówią prawdę. - Nareszcie pojawiło się mocą autorytetów i pieczęci to, co zwykli ludzie wiedzieli już od dawna. Nawet w tak małej miejscowości, gdzieś na skraju mapy, dzieci wiedzą, gdzie mają jaką część ciała, i choć może nie potrafią tego pięknie sformułować znają dokładne granice, których nie pozwoliłyby przekroczyć, gdyby nie wmawiano im, że wszystko jest normalne - mówi Beata Maziejuk, mieszkanka parafii. Latem ubiegłego roku pani Maziejuk w liście otwartym, który publikowaliśmy, bezskutecznie apelowała o odsunięcie księdza do metropolity przemyskiego arcybiskupa Józefa Michalika.

(|714 więcej słów||Wyślij artykuł do znajomych|Strona gotowa do druku)


Autor : Roman _DNIA 06-11-2002 - 00:11 | 5039 raz(y) oglądano.
artykułów : Geniusz tak mówiono o Jacku Karpińskim
Niedowiary Geniusz
Jacek Karpińśki
Geniusz – mówiono w 1973 r. o Jacku Karpińskim, gdy jego minikomputer K-202 zadziwił Zachód. – W Polsce Ludowej zniszczyli mnie urzędnicy partyjni, a teraz bankowi – powiada on dzisiaj. Sławny konstruktor kolejno stracił pieniądze, dom oraz złudzenia. Twierdzi, że jedyne, co mu pozostało, to pomysły.

Jacek Karpiński podejrzewa, że nieugiętość dostał w genach. Opowiada o matce, która była nieugięta do tego stopnia, że postanowiła urodzić go w chatce na pięciu tysiącach metrów, tuż pod szczytem Mont Blanc. – Rodzice zawsze przywiązywali wagę do symboli. Kochali rzeczy wielkie, niewypowiedziane. A bycie w górach było czymś niewypowiedzianie wielkim. Na szczęście znajomi przekonali ją, że to szaleństwo i Jacek Karpiński urodził się w Turynie.

To wielkie i niewypowiedziane zabiło jego ojca – w 1939 r. zginął pod lawiną w Himalajach. Karpiński, chociaż ciężko ranny w powstaniu, po wojnie namiętnie chodził w wysokie Tatry, najpierw o kulach, a potem o dwóch laskach. – W latach czterdziestych wszedłem na przełęcz Liliowe i jedną laskę wyrzuciłem. Następnego roku poszedłem jeszcze wyżej, wyrzuciłem drugą i wróciłem o własnych siłach – chichocze.

Z niesprawną ręką, częściowo sparaliżowaną nogą i niemiecką kulą tkwiącą w kręgosłupie trzykrotnie wszedł na Mnicha i parę innych szczytów. Ryzykował (czasem lekkomyślnie), bo, jak twierdzi, chciał się dowiedzieć na co go stać.

Obrazek z dzieciństwa: siedmioletni Jacek Karpiński grzebie w aucie ojca. Przechodzący obok sąsiad woła: – Panie inżynierze, syn psuje panu samochód!

– On go naprawia – wyjaśnia ojciec.

– Pamiętam, że ojciec zlecał mi przeczyszczanie gaźnika. Po prostu wykręcałem go, rozbierałem, czyściłem, przedmuchiwałem i składałem z powrotem – wylicza Karpiński.

Powiada, że łatwe rzeczy go nie interesowały. Podobnie zresztą jak ojca, znanego konstruktora lotniczego, który po skończeniu politechniki jako jeden z pierwszych na świecie doszedł do wniosku, że lepiej budować samoloty, które mają skrzydła nie nad, lecz pod kadłubem. Ale gdy zgłosił się z tym pomysłem do fabryki samolotów, wyśmiano go. – To niemożliwe – kręcili głowami inżynierowie – taki samolot zamiast polecieć przekręci się. O tym, że jednak się nie przekręci, przekonali się, gdy kilka lat później pierwsze dolnopłaty zbudowano za granicą, niestety bez udziału starego Karpińskiego.

Zapluty karzeł reakcji

Młody Karpiński z brakiem zaufania także spotykał się od zawsze. Kiedy nad czymś pracował, słyszał głosy, że tego się zrobić nie da, że marnuje państwowe pieniądze, a w ogóle to podejrzany facet. – Nie da się ukryć, że zapluty karzeł byłem i wróg ludu.

Podczas okupacji żołnierz grup szturmowych Szarych Szeregów i batalionu Zośka, specjalista od wielkiej dywersji, trzykrotnie odznaczony Krzyżem Walecznych, po wojnie nie mógł znaleźć sobie miejsca. Z kolejnych zakładów i laboratoriów wylatywał, gdy wykrywano, że to „sabotażysta i dywersant”. Przy życiu trzymała go nieodparta chęć wymyślania rzeczy, których jeszcze nie wymyślono. Na początku lat 50. skonstruował automatyczny nadajnik krótkofalowy (MSZ używało go potem do komunikacji radiowej z ambasadami), w 1957 r. – nowatorską, złożoną z 650 lamp elektronowych maszynę do przepowiadania pogody, a w 1959 r. – AKAT-1, pierwszy na świecie tranzystorowy analizator równań różniczkowych.




Autor : przepisyogolne _DNIA 30-10-2002 - 06:53 | 3747 raz(y) oglądano.
artykułów : KRAKÓW Grodzkiemu Urzędowi Pracy może grozić blokada konta 30.10.2002
Niedowiary
Grodzkiemu Urzędowi Pracy może grozić blokada konta, gdyż właśnie zabrakło mu pieniędzy na opłacenie składek na ubezpieczenie zdrowotne bezrobotnych, którzy nie mają prawa do zasiłku


Brakuje na utrzymanie urzędu i już zabrakło na opłacenie składek za większość bezrobotnych


- Na utrzymanie urzędu są skromne środki, a ponieważ obawialiśmy się, że i tak ich może zabraknąć, już znacznie wcześniej wprowadziliśmy program oszczędnościowy, by zmniejszyć okres naszej potencjalnej niewypłacalność - mówi Marek Cebulak, kierownik Grodzkiego Urzędu Pracy w Krakowie. Urząd może mieć jednak problemy z przeżyciem, a podobne problemy mogą mieć jego pracownicy, gdyż budżet państwa nie przewiduje w tym roku podwyżek, a średnia płaca (netto) w GUP oscylowała ostatnio w okolicach 900 złotych.

Już oszczędzali
Już z początkiem czerwca odcięto urzędnikom możliwość dzwonienia na zewnątrz (takie połączenie można uzyskać tylko z kilku aparatów). To dało oszczędności - 2 - 2,5 tysiąca złotych miesięcznie; rachunki zmniejszyły się o jedną trzecią. Ograniczenia objęły też korespondencję, gdyż część pism wysłanych jest listem zwykłym a nie poleconym oraz wyjazdy służbowe, których nie ma. Już w kwietniu, w budynku przy ul. Wąwozowej, wcześniej niż gdzie indziej, wyłączono ogrzewanie... Na etatach trudno było już coś zaoszczędzić, gdyż ich liczba od kilku lat spada i pracowników jest obecnie mniej niż teoretycznie przysługuje do obsługi znaczącej (ponad 30 tysięcy osób w Krakowie) liczby bezrobotnych; urząd zatrudnia poza stałymi etatami kilkanaście osób - finansując jednak ich pracę z funduszy przeznaczonych na roboty publiczne. To, że pieniędzy na funkcjonowanie urzędu prawdopodobnie nie wystarczy wynikało już z przyznanych na ten rok środków - 3,1 mln złotych (na płace, czynsz, opłaty za media, sprzątanie, dozór, zakup materiałów itp.); jest to o około 200 tys. mniej niż w trudnym ubiegłym roku.


100 tys. zł na urząd
- Te działania pozwoliły uzyskać oszczędności umożliwiające zmniejszenie naszej potencjalnej niewypłacalności do 1 miesiąca - mówi przedstawiciel Grodzkiego Urzędu Pracy. - Już większych cięć nie uda się jednak zrobić, a na sam urząd, by mógł funkcjonować, brakować będzie do końca roku przynajmniej 100 tysięcy złotych. To jednak nie wszystko, gdyż jest już realna niewypłacalność.

Grodzkiemu Urzędowi Pracy może wkrótce grozić blokada konta, gdyż już brakuje mu pieniędzy na opłacenie składek na ubezpieczenie zdrowotne bezrobotnych, którzy nie mają prawa do zasiłku (jest ich około 25,5 tysiąca, a składka wynosi około 12 złotych miesięcznie na jedną osobę; ubezpieczenie daje możliwość bezpłatnego leczenia bezrobotnym). Już w październiku nie uregulowano składki w pełnej wysokości i urząd jest winny ZUS-owi około 100 tysięcy złotych. Jeśli pieniędzy na ten cel nie będzie, na co się zanosi, następny miesiąc zwiększy ten dług o kolejne 270 tysięcy złotych; na szczęście, za grudzień płatności regulowane są w styczniu, więc już z przyszłorocznego budżetu, gdyż dziura byłaby jeszcze o kilkaset tysięcy większa.


Prośba do wojewody
- To jest dotacja z budżetu państwa. Wystąpiliśmy o limit na ten cel do wojewody i wojewoda podjął działania w celu pozyskania środków - mówi kierownik Cebulak. - Jeśli dodatkowych pieniędzy nie będzie, co jest bardzo realne, grozić nam będzie blokada konta budżetowego, z którego utrzymywany jest urząd.

Wątpliwym pocieszeniem może być to, że konto budżetowe raczej także będzie puste, więc nie będzie czego zajmować.




(|526 więcej słów||Wyślij artykuł do znajomych|Strona gotowa do druku)


Autor : przepisyogolne _DNIA 27-10-2002 - 02:40 | 4344 raz(y) oglądano.
artykułów : Czy, PARANOLMALNE wydarzenia, mają miejsce w podkrakowskim lesie, w Witkowicach
Niedowiary WitkowiceJak wiecie wydarzenia , które tu opisujemy mialy miejsce pół roku temu , konkretnie w październiku . Zaginęło wtedy 9 osób . Poniżej zamieszczamy fragment artykułu z Gazety Krakowskiej z dnia 28 października 2001 roku :

"…Jak wiadomo grupa wyruszyła do pobliskiego lasu w Witkowicach w celu uczczenia rozpoczęcia kolejnego roku na studiach . Była to standardowa wyprawa w celu zabawienia się , na jaką wybiera się wielu młodych ludzi . Na podstawie tego co dowiedzieliśmy się od ich rodzin , wyjazd był niezaplanowany , ale byli to odpowiedzialni ludzie więc , nikt im tego nie uniemożliwiał . Wiadomo ze około godziny 17.00 weszli do lasu i znaleźli pewne miejsce , akurat takie na zabawienie się . Ostatnią osobą która ich widziała , był człowiek który mieszka na obrzeżu lasu . Widział ich bawiących się przy ognisku i pijących alkohol około godziny 20:30 . Wspomniał im , że zapuścili się na ten teren zbyt głęboko i na własne ryzyko , ale ci byli pijani i odebrali to jako żart . Po tym spotkaniu musiało w lesie nastąpić cos niewyjaśnionego , bo zamiast na drugi dzień wrócić do domu , nikt z podanych dziewięciu osób się nie pojawił . Po 2 dniach nieobecności swoich dzieci , rodziny były już bardzo zaniepokojone , więc zgłosiły sprawę na policji . Policja dopiero dwa dni później wszczęła poszukiwania (dość zaskakujące , czemu aż tyle czekała ) . Dziś mija tydzień od zaginięcia , a efektów śledztwa nie widać . Rodziny wynajęły nawet prywatne biuro detektywistyczne , ale ono również niewiele wskórało…”


WitkowiceCo ciekawe dowiedzieliśmy się , że policja wręcz utrudniała prowadzenie prywatnego dochodzenia i cały czas próbowała zatuszować sprawę . Po trzech miesiącach bezowocnych poszukiwań wszyscy dali sobie spokój . W tym momencie warto wspomnieć , że jednym z zaginionych był nasz bliski przyjaciel , stąd doskonała znajomość tej sprawy . Od samego początku bardzo przejęliśmy się stratą naszego kolegi , poza tym cały czas mieliśmy wrażenie , że to coś więcej niż tylko zwykłe zaginięcie , ponieważ nie znaleziono żadnych śladów porwania . Po sześciu miesiącach straciliśmy nadzieje ... Wybraliśmy się więc po raz ostatni do tego lasu , aby wypić pare piwek za naszego zaginionego kolege . Jednak w czasie tej wyprawy wydarzyło się coś bardzo nieoczekiwanego ... W pewnym momencie zobaczyliśmy w głebi lasu odblask światła . Zaciekawiło nas to . Podeszliśmy bliżej i ku naszemu zdziwieniu ujrzeliśmy odbijający się w obiektywie aparatu promień światła słonecznego . I od tego się wszystko zaczęło ...
Nie zwlekając , od razu wywołaliśmy film z tego apartu . To co zobaczyliśmy na zdjęciach przeraziło nas , ale również bardzo zdziwiło , ponieważ nie mogliśmy zrozumieć tego co tam zobaczyliśmy . Na zdjęciach ujrzeliśmy zaginionych studentów , wraz z naszym przyjacielem . Lecz było tam coś jeszcze . Było widać , że coś dziwnego działo się z lasem ... Nie mogliśmy tego zrozumieć , ani racjonalnie wytłumaczyć . Jednocześnie ta sprawa interesowała nas coraz bardziej i stopniowo zaczęliśmy się w nią coraz bardziej wciągać . Zanieśliśmy ten film na policję , gdzie komendant kazał nam oddać wszystkie zdjęcia i zapomnieć o wszystkim . Lecz my nie posłuchaliśmy ... Było już za późno , aby się wycofać . Rozmawialiśmy z wieloma ludźmi , którzy żyją nieopodal tego lasu . Na początku nikt z nami nie chciał rozmawiać , wszyscy sprawiali wrażenie , jak by byli czymś przestraszeni . Jednak w końcu niektórzy ludzie zaczęli mówić . Dowiedzieliśmy sie tylko , że to miejsce kryje ze sobą złe tajemnice . Tajemnice te zostały opisanie w legendzie Lasu Witkowice , której zebranie do kupy zajęło nam bardzo dużo czasu . Przeczytanie jej jest niezbędne , aby prawidłowo zrozumieć zdjęcia , które zamieszczamy na stronie . Zapewne wielu z Was zarzuci nam , że zdjęcia obrobiliśmy komputerowo . Zawsze gdy nie jesteśmy w stanie czegoś racjonalnie wytłumaczyć można uciekać do takich właśnie wyjaśnień , zwłaszcza , że żyjemy w czasach , kiedy to narzędzia do cyfrowej obróbki i tworzenia zdjeć są ogólno-dostępne . Ale czy to właściwa reakcja ...Czyż nie jest to ucieczka przed prawdą , przed którą i tak nie uciekniemy ...
więcej na http://www.laswitkowice.prv.pl/








(|613 więcej słów||Wyślij artykuł do znajomych|Strona gotowa do druku)


Autor : Jan _DNIA 21-10-2002 - 22:41 | 14061 raz(y) oglądano.
artykułów : Przemoc w więzieniach
Niedowiary Odwrócenie

Gwałcą słabych - by zabić słabość w sobie, odzyskać moc, którą pod wpływem przemocy ktoś im kiedyś odebrał - reportaż Magdaleny Grochowskiej
Podstawiłem mu wiadro, zwymiotował. Usiadł i się trzęsie. Znów pytam, czy odda pieniądze. Zamierzył się na mnie, ale byłem szybszy. Wpadł do kącika sanitarnego, oberwał zlew, huknęło. Funkcjonariusz zapalił w celi światło i pyta przez drzwi, co się stało. Mówię: nic. Światło zgasło... Czułem żądzę zemsty. Zgwałcić go, upodlić! Najpierw w usta, potem w odbyt. To nie była żądza seksualna. Nie doznałem żadnego zaspokojenia ani przyjemności. Po prostu wykonałem czynność oczywistą jak wieczorne mycie zębów. Spełniłem obowiązek, który wynika z mojego kodeksu honorowego.
Potem umyłem się i poszedłem spać. Grał cicho magnetofon. Zasnąłem.
Słusznie postąpiłem
Wprowadzają go w kajdankach. Wzrost 194 centymetry, waga 120 kilogramów, wiek 22 lata, ma bujne czarne włosy i brodę. Za gwałt na współwięźniu Krzysztof C. odbywa wyrok pięciu lat w zakładzie karnym w Radomiu na oddziale dla niebezpiecznych. Oddział otoczony jest dodatkową siatką; obowiązuje tu zaostrzony rygor - to więzienie w więzieniu.

Przez okienko w drzwiach Krzysztof C. podaje strażnikowi ręce, rozkuwają go. Z lekkim ukłonem całuje mnie w dłoń. W rozcięciu koszuli błyszczy krzyżyk.

W wierszu, który napisał dwa lata temu, krótko przed gwałtem, Krzysztof C. przygląda się brudnej szybie, szyba to jego życie. Boi się. Chce odejść, ale najpierw zgarnia z szyby do plecaka "okruchy wspomnień/ kokony objęć i pocałunki".

Krzysztof C. siedzi na taborecie i przez kratę, która nas dzieli, rzuca tytuły swych ostatnich lektur: "Wyrok" Kafki, opowiadania Hemingwaya, wiersze Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej i Staffa. Recytuje swój wiersz: "W drogę, zanim pomyślę, zanim zaboli...".

- Zrobiłem wtedy bilans życia - tłumaczy treść wiersza. - Narkotyki, alkohol, dziewczyny... Złe uczynki.

- A gwałt?

- On wymusił pięćset złotych na moim przyjacielu. Nie pozwolę, żeby przyjaciel cierpiał. W więzieniu jest tak: albo dokonasz zemsty, albo stracisz autorytet. Słusznie postąpiłem.

W listopadzie 2000 roku siedział w trzyosobowej celi w Radomiu skazany na trzy lata za rozbój i kradzieże. Na górnym łóżku M. - wyrok za morderstwo. Na dolnym - Andrzej, kradzież z włamaniem. Rówieśnik Krzysztofa C., nieco niższy, dobrze zbudowany.

- Mówię Andrzejowi: "Jak nie oddasz pieniędzy, to będziesz uwalony na cycki i skończy się dzień dziecka". Ja dżudo trenowałem. Chciałem go zniszczyć, pokazać, że jest nikim. Nie planowałem gwałtu, to się samo potoczyło. Urwałem metalowy uchwyt od lufcika i go walnąłem. Przewróciłem i zaplotłem mu nogi - taki chwyt zapaśniczy. Stłukłem go po stopach, zaczął płakać. Puściłem go, ale byłem coraz bardziej wściekły, aż piany dostałem. Musiałem chyba strasznie wyglądać: łysy, z pianą na ustach. Tamten trzeci siedział na górnym łóżku i tylko się trząsł. Walnąłem Andrzeja głową, podałem mokry ręcznik, żeby się wytarł z krwi. - Teraz zagramy w karty na picie wody - mówię. - Kto przegra, ten pije pół litra. Graliśmy w oczko, światło było już zgaszone, ale paliła się lampka w kąciku sanitarnym. Oszukiwałem. Wypił dwanaście litrów. Wymiotował i trząsł się z zimna. Przyniosłem mu wiadro. Wymiotował, ale pił. I graliśmy dalej.

Ojcu powiedziałem, że mnie tylko pobili

Andrzej przebywa na wolności. Odmówił rozmowy.

W więzieniu na północy Polski karę sześciu lat (za rozboje i kradzieże) odbywa Piotr. Drobny, ma wąskie, niebieskie oczy, lat 21. Choruje na padaczkę. Dręczy go sen: mężczyzna przykłada mu do szyi żyletkę, wpycha mu członek do ust; Piotr się dusi, budzi się zlany potem i już nie śpi do rana. Z górnej pryczy obserwuje, jak z ciemności nocy wyłania się w oknie betonowy płot, czubki sosen. W miejscowości R. na południu Polski Piotr też mieszkał pod lasem. Lubił chodzić do lasu z niewidomą siostrą i psem.

Trzeci pawilon tutejszego więzienia, cela 24, jest styczeń 2002 roku. Piotr leży na łóżku i stara się nie widzieć, jak X i Y "piszą na rękach" - rozmawiają za pomocą znaków. Piotr ma przeczucie, że stanie się coś złego. Już go nazwali konfidentem. - Pogadamy sobie w nocy - zagrozili. Piotr się boi, że zaraz dostanie ataku padaczki.

X i Y siedzą za rozbój; obaj drobni jak Piotr. - Złaź - mówi X i przykłada Piotrowi do gardła zimne ostrze. Y przysłania dolne łóżko kraciastym kocem; wpychają go do środka. Piotr widzi białą poświatę lampki w radiu, które zostawili włączone na łóżku. Kolejno zmuszają go do stosunku oralnego. Dwóch innych ogląda telewizor, trzeci śpi.

- Może to trwało godzinę - mówi Piotr. - Na początku płakałem. Grozili mi. Czułem wstręt, obrzydzenie, zabiłbym ich. Ale obciągałem im dla świętego spokoju. Potem kolega obudził się i pożyczył mi pastę do zębów. Okropnie się wstydzę, że mi to zrobili. Nienawidzę ich. Ojcu powiedziałem, że mnie tylko pobili. Bo jak bym mu w oczy spojrzał? Teraz czuję wstręt do seksu. Nawet z kobietą nie chciałbym tego robić. Czasem na spacerze wołają za mną: "Lachociąg! cwel!".

Cwel w języku więziennym to obiekt seksualny; nie zasługuje na miano człowieka, jest na dnie więziennej hierarchii, nosi imię kobiece. Wolno go gwałcić, poniżać, bić. Nie ma szansy na zmianę swej sytuacji - kto raz został cwelem, jest nim na zawsze.



Autor : zmiany _DNIA 14-10-2002 - 06:14 | 3798 raz(y) oglądano.
artykułów : Przeżyłem To Piekło
Niedowiary Koszmar na falach
- Wiem, że wyglądam jak dziad, ale po tym, co przeszedłem, trudno wyglądać inaczej. Ale nie krępuj się, rób zdjęcia i spisuj moje przeżycia. Niech się ludzie wreszcie dowiedzą, jak nas na Bahamach potraktowali - mówi Ryszard Kwasiborski, który od kilkudziesięciu godzin jest wreszcie na polskiej ziemi.

- Sporo czasu upłynie, zanim dojdę do siebie, a Bahamy będą mi się śniły długo po nocach - mówi Ryszard Kwasiborski tuląc swoją siostrę
Foto | Kazimierz Sikorski

Przez prawie dwa i pół miesiąca siedział w więzieniu w Nassau na Bahamach. Tam skonał jego chory na astmę brat, Kazimierz Kwasiborski, bo klawisze zabrali mu leki, a lekarze nie udzielili pomocy.

Wrócił z torebką

Ryszard Kwasiborski wrócił do kraju jak dziad, tylko z reklamówką w garści. Razem z nim wrócił Jan Olszewski, Polak z amerykańskim paszportem, który też był na jachcie Kazimierza Kwasiborskiego. Obaj mieli do wyboru: osiem miesięcy więzienia albo kilka tysięcy dolarów grzywny. Wybrali to drugie, byle tylko być dalej od tego miejsca. Kiedy ich wypuszczano zza krat, polskie władze konsularne nie zainteresowały się nawet, czy mają na bilet do Polski. Na szczęście pomogli przyjaciele ze Stanów Zjednoczonych.

Kwasiborski mówi powoli, z trudem.

- To jeszcze pozostałości po raku krtani - wyjaśnia, ale po chwili sięga po papierosa. Wychudzona twarz, zapadnięte oczy, nerwowe ruchy.

- Te Bahamy długo jeszcze będą mi się śniły po nocy - mówi zrezygnowany. - To miał być taki fajny rejs. Zaraz potem miałem wrócić do Polski. Stało się inaczej. Trafiłem na dno.

Kwasiborski zapala kolejnego papierosa. Zaczyna od początku: - 21 sierpnia żeglowaliśmy do Free Port na Bahamach. Byliśmy 50 mil na południowy wschód od archipelagu Bimini. Wiał południowy, dość silny wiatr. Pogoda i widzialność były dobre. Około godz. 7.30 zauważyliśmy na naszym kursie dużą łódź rybacką. Rozpaczliwe gesty ludzi na pokładzie świadczyły o tym, że jest z nimi niedobrze. Podeszliśmy bliżej. Okazało się, że to nie miejscowi, tylko grupa 25 Chińczyków dryfujących w łodzi na wpół już zatopionej. Żaden z nich nie mówił po angielsku.

Po bezskutecznej próbie nawiązania łączności radiowej Kazik (Kazimierz Kwasiborski, brat Ryszarda, właściciel jachtu) zdecydował: bierzemy ich na pokład. Zrezygnowaliśmy z płynięcia do Free Port i postanowiliśmy skierować się do najbliższej wyspy Bimini. Tam chcieliśmy przekazać rozbitków miejscowym władzom.

Około godz. 19 jacht zaczął wchodzić do portu w Bimini. Tam już czekała nie oznakowana łódź z dwoma oficerami służb imigracyjnych na pokładzie. Czekali jednak nie po to, by nam pomóc, tylko by nas... aresztować. W ten sposób skończył się dzień, który rozpoczęliśmy od ratowania ludzi, a skończyliśmy jako więźniowie.

Do dziś nie wie, czemu tak się stało.

- Pierwszy raz w życiu byłem za kratami. Koszmar to mało powiedziane. Mała cela, nie można nawet wyciągnąć się na betonie, wody do picia tyle co kot napłakał, podłe żarcie. A do tego jeszcze chory Kazik, który w nocy starał się spać na stojąco, bo bał się, że ta cholerna astma go zadusi. On wiedział, ile i jakich leków musi brać każdego dnia, by przeżyć. Ale odebrali mu torbę z proszkami, a ci w więzieniu dawali mu tylko mikroskopijne ilości rozkurczających leków i chłop z każdą chwilą opadał z sił - opowiada Ryszard Kwasiborski.

Od czasu do czasu zabierano ich do sądu. Zarzucano im, że szmuglowali Chińczyków. Zaprzeczali. Nie czuli się winni. Proponowali: przesłuchajcie Chińczyków, niech powiedzą prawdę. Nic, żadnego odzewu.

W kajdanach

Pod koniec sierpnia Kwasiborski trafił do szpitala. Położyli go na łóżku, przykuli kajdanami, żeby nie uciekł. Wtedy właśnie zadusił się Kazik. To było 28 sierpnia. Współwięźniowie mówili potem jak. - Kiedy Kazik dostał ataków duszności, więźniowie zaczęli walić do drzwi. Zabrali go do izolatki, nie do szpitala. Tam skonał, bo nie miał leków, a lekarze mu nie pomogli.

Matka Kazimierza, Jadwiga, myśli tylko o tym, żeby wreszcie ciało syna sprowadzić do Polski. Siostra Małgorzata Kozerewicz - pełnomocnik dzieci Kazimierza Kwasiborskiego, wraz z jego byłą żoną chcą doprowadzić sprawę do końca. Zapowiedziała, że najpierw ściągnie zwłoki Kazimierza do kraju, potem zajmie się jego jachtem. Bo to pewnie przez niego cały ten koszmar. Może ta historia o szmuglowaniu ludzi przez Polaków to tylko pretekst, by odebrać im jacht?

- Jestem gotowa iść na układ z jakimś adwokatem. Niech powalczy o ten jacht, w zamian za część jego wartości - mówi Krystyna Kwasiborska-Pochmara. - I jeszcze jedno. W tej całej sprawie mam wielkie zastrzeżenia do pracy naszych dyplomatów. Tak naprawdę oni niewiele pomogli.

- Sporo czasu upłynie, nim dojdę do siebie - mówi Ryszard Kwasiborski.

Kiedy pytam go, czy jeszcze kiedykolwiek popłynie w rejs, mówi od razu: no pewnie. A na Bahama? - pytam. - Za nic w świecie. Za nic w świecie - powtarza dobitnie.

Podróżnik, który ukochał morze

Morze dla Kazimierza Kwasiborskiego było drugim domem. Tam się czuł najlepiej. Był wychowawcą młodzieży, geografem, żeglarzem, podróżnikiem i szkutnikiem.

Na swoim koncie miał liczne żeglarskie osiągnięcia. M.in. w roku 1992 z Wojciechem Skórskim jachtem "Agnessa" przepłynęli Atlantyk. To był wielki wyczyn, bo po raz pierwszy udało się śmiałkom pokonać ten ocean łupiną o wymiarach 5,5 na 2,4 metra.

Było o tym głośno nie tylko w Polsce, ale także w USA. Polscy żeglarze ruszyli w trasę śladami Krzysztofa Kolumba 19 kwietnia, by jako jedni z nielicznych uczestniczyć potem w wielkiej paradzie żaglowców z okazji 500-lecia odkrycia Ameryki w w Nowym Jorku.

Na przełomie lat 1996/97 odbył Kwasiborski rejs rzekami Orinoko, Negro i Amazonką do Belem. To był pierwszy jacht turystyczny, który pokonał tę trasę. Kwasiborski miał przyjaciół na całym świecie. Ostatnio przebywał głównie na Florydzie. Raz na jakiś czas wracał do Polski. Jego ostatni rejs zakończył się tragicznie na Bahamach.


(|946 więcej słów||Wyślij artykuł do znajomych|Strona gotowa do druku)


Autor : grupowe _DNIA 04-10-2002 - 01:03 | 5515 raz(y) oglądano.
artykułów : Mordercy dzieci-Siatka pedofili zlikwidowana 4.10.2002
Niedowiary Mordercy dzieci

Jedną z największych pedofilskich siatek w Europie zdemaskowali reporterzy "Wprost" i telewizji Polsat

Osobistości z pierwszych stron gazet - politycy, artyści, prawnicy, dziennikarze, ludzie telewizji - były klientami pedofilów, których siatkę zdemaskowali reporterzy "Wprost" i Polsatu. Lolitki - tak o dziewczynkach mówili między sobą pedofile (sami siebie nazywający lolimanami). Lolitki "do zabawy" miały od czterech do ośmiu lat, "do kręcenia" (filmów) i "dotykania" - od trzech miesięcy do dwunastu lat - takie zasady mieli pedofile. Używane przez nich określenie lolita nie ma nic wspólnego z Lolitą Nabokowa, bo opisana przez niego dziewczynka miała wybór, lolity pedofilów zaś nie mają żadnego wyboru.
Pedofile w zdemaskowanej przez nas siatce transmisje "na żywo" przeprowadzali z łazienek i przebieralni w szkołach i przedszkolach, gdzie umieszczali ukryte kamery. Kilkuletnimi dziewczynkami, najczęściej z patologicznych rodzin, handlowali jak mięsem na bazarze: rodzice brali około tysiąca złotych, a pośrednik - kilka tysięcy. Klientów interesowała tylko "szybka dostawa" i to, żeby dzieci nie miały więcej niż dziesięć lat.

Desant na zamku Książ
Pedofilska siatka działała bezkarnie do ubiegłego tygodnia, kiedy zaczęły się aresztowania. Jednego z jej bossów zatrzymano w restauracji na zamku Książ koło Wałbrzycha. Do stolika, przy którym siedział reporter "Wprost", przysiadł się mężczyzna koło trzydziestki. To Andrzej I., wrocławski prawnik. W Internecie posługiwał się pseudonimem Waga. - Nakręcę małego pornosika. Będę z tą małą sam na sam. Wezmę ją na kolana, włożę paluszek gdzie trzeba - opowiadał Waga. W zamkowej restauracji siedziało kilkanaście osób. W pewnym momencie kilku mężczyzn poderwało się od stolików, założyło na głowy kominiarki i rzuciło się w kierunku Wagi. Za moment z zewnątrz wpadło jeszcze kilku zamaskowanych policjantów. Wszyscy byli funkcjonariuszami Centralnego Biura Śledczego. Rzucili Wagę na ziemię, zakuli w kajdanki i wyprowadzili z lokalu. Akcję obserwowali reporterzy "Wprost". W najbliższych dniach do aresztu może trafić od pięćdziesięciu do sześćdziesięciu osób.

Lolimani, czyli kim są aresztowani pedofile
Kilka miesięcy temu reporterzy "Wprost" przeniknęli do jednej z największych siatek pedofilów w Europie. Przez kilka miesięcy zdobywali zaufanie pedofilów poznanych w Internecie, uczestniczyli w spotkaniach w cztery oczy, poznawali kolejne ogniwa siatki, gromadzili dowody. Ostatnia część dziennikarskiego śledztwa była rejestrowana przez kamery Polsatu. Kilkanaście dni temu o wszystkim poinformowaliśmy Prokuraturę Okręgową w Warszawie oraz Centralne Biuro Śledcze. W ubiegłym tygodniu zaczęły się aresztowania członków pedofilskiej siatki.
Tylko w Polsce w pedofilskiej siatce działało kilkudziesięciu organizatorów i kilka tysięcy klientów. Nie stworzyli hierarchicznej struktury - ze względów bezpieczeństwa każdy miał tylko kilka kontaktów. Każda osoba z zewnątrz była pieczołowicie sprawdzana, trzeba było mieć referencje ludzi zaufanych. Członkowie pedofilskiej ośmiornicy to przeważnie osoby wykształcone, mające dobrą pracę, szanowane. Waga ma żonę i dziecko. Tego samego dnia, gdy go zatrzymywano, w ręce policjantów z CBŚ wpadli też między innymi Ryszard I., pseudonim Richard, nauczyciel z Łodzi, oraz Marek C., pseudonim Wolf, student z Poznania.
Szanowanymi, dobrze wykształconymi ludźmi - studentami, prawnikami, biznesmenami - są Zbyszek7, Beleron, Baltazar, Kwinto, rrr, Galwin, Bali, Jeremi, Gores, Kwiatek, Pyta, Henryk (to "nicki", którymi posługiwali się w Internecie) i inni. Ani ich rodziny, ani znajomi nie wiedzą, że są pedofilami. Zeznania zatrzymanych osób już pozwoliły prokuraturze i policji na ustalenie danych kilkudziesięciu pedofilów. Wśród dotychczas zatrzymanych osób jest ojciec wykorzystywanych dzieci.

Jak wpadliśmy na trop pedofilów
Wchodzenie w struktury pedofilskiej ośmiornicy rozpoczęliśmy w Internecie - w skandynawskiej grupie dyskusyjnej prowadzonej przez Svena. Wiosną 2002 r. na tej stronie poznaliśmy Polaków szukających kontaktów z innymi pedofilami. Samozwańczym szefem tej grupy był Grab, który stworzył potem czat tylko dla Polaków. Tak powstała grupa pedofilów, a zarazem czat pod nazwą "Magnetix". Służył on do wymiany materiałów z pornografią dziecięcą i do nawiązywania nowych kontaktów. Chętnych było tak dużo, że wkrótce powstał czat "Iwanclub", założony przez Iwana. Na ogólnym czacie wymieniano się głównie linkami do stron o treści pedofilskiej, a w prywatnych "pokojach" - adresami serwerów FTP, skąd można ściągnąć pedofilskie filmy.
Na czacie "Magnetix" poznaliśmy Turbo (ze Szczecina) i Olafa (z Poznania). Turbo oferował filmy pokazujące seks dorosłych z dziećmi w wieku 6-12 lat (wysyłał je przesyłkami kurierskimi). Olaf wysyłał filmy z prywatnego serwera FTP. Na czacie Iwana otrzymaliśmy "przepustkę" do serwera Drolopolu, gdzie kontaktują się pedofile z całego świata. Tam poznaliśmy Wagę i Wolfa, jednych z najważniejszych w siatce. Wolf sprawdził nasze referencje i podał adres prywatnego kanału, z którego korzystali m.in. Richard, Zbyszek7, Baltazar, Akiro i Morda.

Jak wniknęliśmy do kręgu zaufanych
Po kilku tygodniach kontaktów uznano nas za osoby wiarygodne. Zaczęliśmy otrzymywać materiały zrobione przez członków grupy. Wkrótce poznaliśmy Wagę - referencje dał nam Wolf. Dzięki temu nawiązaliśmy kontakt z tzw. Starą Gwardią (inaczej Ojcami Założycielami), do której należy na przykład Bocian z Torunia. Bocian wyszukiwał w Internecie biernych pedofilów, którzy nie uczestniczą w życiu grup pedofilów. Wiele z takich osób namówił do produkowania materiałów o tematyce pedofilskiej, do wyszukiwania dzieci w rodzinach patologicznych.
Zanim osobiście skontaktowaliśmy się z członkami siatki, powiadomiliśmy o naszym dziennikarskim śledztwie Prokuraturę Okręgową w Warszawie, która natychmiast wszczęła śledztwo. Działaniami operacyjnymi zajęła się specjalna grupa z Centralnego Biura Śledczego Komendy Głównej Policji. Od tej chwili śledzony był każdy krok pedofilów.

Waga, czyli boss
W Łodzi reporter "Wprost" spotkał się z Wagą, jednym z nieformalnych szefów pedofilskiej siatki. Waga wracał z Mazur, gdzie wymieniał się materiałami z innymi pedofilami. Przywiózł sześć dysków CD zawierających prawie sześć godzin filmów pedofilskich i kilka tysięcy zdjęć. Były wśród nich filmy z udziałem kilkumiesięcznych dzieci, nakręcone w Polsce. Waga zgodził się zrealizować wymyślone przez nas zlecenie klienta z Belgii: nakręcenie filmu z udziałem kilkuletnich dziewczynek (wcześniej kręcił już takie filmy). Na następne spotkanie w kawiarni internetowej przywiózł dziewięć płyt CD z filmami i zdjęciami. Miał także gotowy scenariusz zamówionego filmu. Jako obiekty wybrał Ewę i Karolinę, które już wykorzystywał, płacąc rodzicom po kilkaset złotych. - Z jedną z nich są kłopoty. Dlatego kupiłem eter. Jeśli będzie robiła problemy, to ją puknę w głowę i uśpię. Ewa i Karolina to przyszłościowy towar. Z Karoliną będziemy mogli się zabawiać jeszcze z sześć lat, a z Ewą o dwa lata dłużej - tłumaczył Waga. Zaplanował, że rodziców dziewczynek zawiezie na grzyby i "wypożyczy" od nich Ewę i Karolinę.
Podczas drugiego spotkania Waga kontaktował się z wieloma osobami z Polski i z zagranicy, wymieniając się pedofilskimi materiałami, umawiając zagranicznych klientów z pośrednikami dostarczającymi dzieci. Klienci pochodzili nawet z Brazylii i Australii. Z kontaktów Wagi zorientowaliśmy się, że rekrutują się oni ze środowisk artystycznych, prawniczych, uniwersyteckich, dziennikarskich, politycznych. Jego komputerowe adresy IP trafiły do prokuratury. Między innymi na tej podstawie zatrzymywane są kolejne osoby z pedofilskiej siatki. Policjanci z CBŚ spodziewają się prawdziwego trzęsienia ziemi w niektórych środowiskach. Sam Waga naszego zamówienia nie zdążył zrealizować. Zatrzymano go na zamku Książ.

Wolf, czyli organizator
W Łodzi, w mieszkaniu Richarda, uczestniczyliśmy w spotkaniu grupy pedofilów. Richard i Wolf przekazali reporterowi "Wprost" pedofilskie filmy i zdjęcia. Pojawiał się na nich między innymi Wolf. Okazało się, że były też na nich te same dziewczynki, które widzieliśmy wcześniej na materiałach otrzymanych od Wagi. Ustaliliśmy, że to Wolf pierwszy nawiązał kontakt z rodzicami dziewczynek. Wolf pochodzi z miejscowości, w której dziewczynki mieszkały. Poznał tam Zbigniewa G., jego konkubinę Mirosławę C. i ich dwie córki - czteroletnią Ewę i sześcioletnią Karolinę. Dziewczynki bardzo polubiły nowego wujka, który zaczął regularnie bywać w ich domu. Wolf kilka razy zaoferował G. i C., że "podrzuci ich" do lasu na jagody albo grzyby, a on zaopiekuje się dziewczynkami. Za każdym razem wykorzystywał ten czas na molestowanie dzieci, kręcenie pedofilskich filmów i robienie zdjęć. Wkrótce do dziewczynek zaczął przyjeżdżać także Waga. Prawdopodobnie pojawiali się tam też inni pedofile.
- Nic nie wiedziałam. Miałam zaufanie do pana Marka. Wolałabym umrzeć, niż się zgodzić, by zdjęcia moich dzieci były rozsyłane po Internecie - zapewnia Mirosława C. Jest przekonana, że o niczym nie wiedział także jej konkubent. Z ustaleń śledztwa wynika jednak co innego. Zbigniew G. został zatrzymany. Dowiedzieliśmy się, że brał pieniądze zarówno od Wagi, jak i od Wolfa.

Naganiacze lolitek
W miejscowości, gdzie mieszkały Ewa i Karolina, pedofile wykorzystywali też inne dzieci. Jedną z dziewczynek, które widzieliśmy na CD-ROM-ach otrzymanych od pedofilów, zauważyliśmy w kamienicy sąsiadującej z domem G. i C. Przychodziła się bawić z córkami C., gdy "opiekował" się nimi Wolf. Zszokowani rodzice siedmioletniej Małgosi o niczym nie wiedzieli. Odkryliśmy też, że część pedofilskich materiałów była kręcona ukrytą kamerą w ubikacji jednej z miejscowych szkół podstawowych. Prokuratura i policja sprawdzają obecnie, czy zainstalowali ją tam Wolf i Waga, czy inni członkowie pedofilskiej siatki. W całej Polsce policjanci sprawdzają też, gdzie i przez kogo zostały zrobione inne pedofilskie filmy i zdjęcia.
Z naszego śledztwa wyłania się obraz ludzi nie tylko prowadzących podwójne życie, ale też całkowicie zdemoralizowanych. W jednym życiu są zwyczajnymi mężami i ojcami, solidnymi pracownikami, w drugim - potworami zdolnymi do molestowania kilkumiesięcznych dzieci. Najważniejsi w grupie uprawiają ten proceder od lat. Sądzili, że Internet zapewni im anonimowość i bezkarność. Mylili się.

Jacek Błaszczyk
Piotr Kudzia
Grzegorz Pawelczyk
Współpraca:
Mirosław Majeran (Polsat)
Ewa Żarska (Polsat)
W rozmowach z reporterami "Wprost"

Waga: Umówiłem się z rodzicami, że zawiozę ich na grzyby, więc wtedy będę miał czas się z nimi zabawić paluszkiem.
Waga: Wychowam sobie małe na pięć, sześć lat. Będzie wystarczająco filmów dla naszych klientów.
Waga: Miałem taką dwunastolatkę kilka lat temu. Z nią to był dopiero odjazd.
Wolf: Mam nadzieję, że Wadze uda się ten film z Ewą i Karoliną. Byle tylko za mocno nie wsadził. Szkoda takiego towaru.
Richard: Piszę się oczywiście na kręcenie, jak będzie taka potrzeba. Nie ma jak świeże lolitki.
Wolf: Ja kocham te małe i one mi się odwdzięczają.


Lolimani mają głos

Zapis czatu
Zerżnąłbym jakiś świeży towar.
Znam ten ból, jak człowiek jest napalony na lolitkę.
Najlepiej jakąś malutką "dwójkę" albo "trójkę".
Mam świeżutkie filmiki, prosto z Indii. Mówię wam, nie ma jak małe Hinduski.
Co tam Hinduski na filmach. Ja wolę nasze lolitki na żywo.
Jeśli lolka miałaby na sobie majtaski z napisem lub obrazkiem naruszającymi w jakikolwiek sposób moje poczucie dobrego smaku, zdjąłbym je z niej natychmiast.
Od wieków wiadomo, że młode ciało jest powabne i pełne wdzięku, dlaczego się więc nam dziwią? Może wreszcie dojdzie do zakutych łbów, że fascynacja niewinnym pięknem jest stara jak świat. Już mistrzowie renesansu malowali dzieła naszpikowane małymi "kaczuszkami" niekoniecznie w piórkach. Ale nic to, mam nadzieję, że doczekam takiej chwili, gdy znów będzie się można legalnie napawać pięknem opisywanym przez starych mistrzów.


Dla dobra toczącego się postępowania karnego imiona, inicjały, pseudonimy, nazwy niektórych miejscowości oraz nazwy grup dyskusyjnych i serwerów zostały zmienione.





(|1758 więcej słów||Wyślij artykuł do znajomych|Strona gotowa do druku)


Autor : Jan _DNIA 04-09-2002 - 22:46 | 3409 raz(y) oglądano.
artykułów : Matka i syn zmarli z głodu
Niedowiary Matka i syn zmarli z głodu
53-letnia Stanisława K. i jej chory na porażenie mózgowe 16-letni syn Andrzej umarli z głodu i wycieńczenia organizmu w Potoku w gm. Szydłów (woj. świętokrzyskie) - podała policja, powołując się na opinię biegłego lekarza sądowego.


Według policjantów, w mieszkaniu zmarłych panował przerażający, trudny do opisania nieład i brud
"Zmarła kobieta ważyła po śmierci ok. 40 kg, jeszcze mniej - jej syn. Lekarz na podstawie oględzin ciał stwierdził, że w obu przypadkach przyczyną zgonu było skrajne wycieńczenie organizmu z powodu niedożywienia. Ostateczna przyczyna zejścia zostanie ustalona na podstawie sekcji zwłok" - powiedział nadkom. Artur Niedbała z zespołu prasowego komendanta wojewódzkiego policji w Kielcach.

W opinii policjantów, którzy w obecności prokuratora zabezpieczyli zwłoki do badań, w mieszkaniu zmarłych panował przerażający, trudny do opisania nieład i brud.

Dzielący je z matką i bratem, starszy 21-letni syn Stanisławy K. twierdzi, że w czwartek rano rodzina spożyła wspólny posiłek. Jak mówił, gdy wieczorem wrócił z pracy, jego brat leżał w łóżku martwy, a matka układała się do snu. Powtarzała słabnącym głosem, że Andrzej już śpi. Pogotowie ratunkowe nie zdążyło z pomocą; kobieta zmarła zanim przyjechało - poinformował nadkomisarz.

Według jednej z sąsiadek, Stanisława K. od wiosny bardzo źle wyglądała. Kontakt z nią był utrudniony, bo wstydziła się syna, dotkniętego paraliżem kończyn i niemego. Z tego powodu ukrywała go i nikogo nie wpuszczała do domu. Mąż i ojciec porzucił rodzinę kilkanaście lat temu.

Stanisława Zawada z szydłowskiego Ośrodka Pomocy Społecznej uważa, że rodzina K. nie pozostawała bez opieki; otrzymywała stały zasiłek pielęgnacyjny i rodzinny (łącznie ok. 500 zł miesięcznie) oraz jednorazowe zapomogi. Posiadała nadto gospodarstwo rolne zdolne wyżywić trzy krowy, a starszy syn miał stałe zatrudnienie w firmie budowlanej - argumentuje urzędniczka.

Jej zdaniem, tragedia w rodzinie K. dokonała się z przyczyn zdrowotnych. "Stanisława K. była osobą nieprzystępną, nieufną i nie chciała słuchać dobrych rad, by skorzystała z pomocy lekarskiej" - powiedziała przedstawicielka Ośrodka Pomocy Społecznej.



(|328 więcej słów||Wyślij artykuł do znajomych|Strona gotowa do druku)


Autor : atest94 _DNIA 25-08-2002 - 05:19 | 3911 raz(y) oglądano.
artykułów : Rząd się wyżywi !!
Niedowiary Wozy poszły w BOR
Nie pięć, a kilkanaście luksusowych limuzyn BMW, nie za półtora miliona złotych, a za ponad cztery miliony - na jaw zaczynają wychodzić szczegóły dotyczące prezentu, który z okazji pielgrzymki Jana Pawła II do Polski postanowili sobie sprawić nasi dostojnicy państwowi. Na nowe auta wydali połowę rezerwy budżetowej przeznaczonej na wizytę Ojca Świętego. Bez przetargu...


Warszawa

- Przecież nie oddamy tych samochodów, albo nie przeznaczymy ich na złom, albo nie schowamy ich do magazynów.
LESZEK MILLER
(dla radiowej Trójki)

Dwa dni temu pisaliśmy, że naszym VIP-om po wyjeździe Ojca Świętego z Polski zostają nie tylko wspomnienia, ale również luksusowe limuzyny BMW. Do żadnej z nich papież nie wsiadł ani razu.
Okazuje się jednak, że rząd kupił ich dużo więcej - według naszych informacji w sumie aż 14. Sześć ekskluzywnych BMW serii "7" oraz osiem terenowych limuzyn BMW "X5". Informacji tych nie chce potwierdzić mjr Ewa Wawryka, rzeczniczka Biura Ochrony Rządu. To BOR robił zakupy. Wawryka zasłania się przy tym tajemnicą państwową i bezpieczeństwem osób ochranianych.

Niezbędne i drogie

Tajemnicą objęta jest również cena nowych limuzyn. W salonie cena BMW serii "7" waha się od 318 do 389 tys. zł. Miary tej nie można jednak przykładać do aut dla VIP-ów. Tylko z zewnątrz przypominają wozy "cywilne". Muszą mieć choćby kuloodporne szyby i pancerz. W związku z tym wyższa jest i cena. Z drugiej strony, przy tak dużym zamówieniu koncerny stosują spore upusty.

- Cena jednego "uzbrojonego" BMW była niższa od ceny auta "nieuzbrojonego" z salonu - zapewnia Wawryka. Odmawia jednak podania ceny limuzyn. - Wszystko odbyło się zgodnie z prawem - dodaje tylko.

Nam udało się jednak dowiedzieć, że za nowe auta dla VIP-ów BOR zapłacił w sumie przeszło 4 miliony zł.

Pieniądze te pochodziły ze specjalnej puli, którą rząd przeznaczył na zorganizowanie i zabezpieczenie wizyty Ojca Świętego. 23 kwietnia tego roku ministrowie przekazali na ten cel z rezerwy budżetowej państwa 8 mln zł.

Fundusze te miały pokryć koszty udziału policjantów i innych służb w zabezpieczaniu wizyty Jana Pawła II oraz "zakupy niezbędnego sprzętu i wyposażenia". Teraz dopiero wychodzi na jaw, że niezbędne wyposażenie to nowe limuzyny dla notabli.

Bez przetargu

Na dodatek wszystko odbyło się bez przetargu! Jak to możliwe, że tak ogromną kwotę BOR wydaje "z wolnej ręki", skoro nawet na zimowe opony robi przetarg?

W połowie maja u prezesa Urzędu Zamówień Publicznych, który w pewnych przypadkach może zwalniać instytucje państwowe z konieczności przeprowadzania przetargów, pojawił się wniosek o zezwolenie na kupno "środków transportu na potrzeby papieskiej pielgrzymki" bez koniecznych procedur. Uzasadnienie? Czasu jest mało, auta, które BOR ma w dyspozycji, już się zużyły, a BMW to sprawdzona marka i ludzie są przeszkoleni do obsługi oraz serwisu.

Na początku jednak zgody nie było. Prezes urzędu udzielił jej w końcu w połowie lipca, kiedy na przeprowadzanie przetargu rzeczywiście czasu już było za mało. Według Anity Wichniak-Olczak, rzeczniczki urzędu, zgodę wreszcie wydano, bo... wniosek był odpowiednio uzasadniony.

NIK sprawdzi

Ostatecznie wszystko więc odbyło się zgodnie z prawem. Czy rzetelnie? Może to teraz jedynie ocenić Najwyższa Izba Kontroli.

- Na razie nie planujemy kontroli w tej sprawie - mówi nam Małgorzata Pomianowska, rzecznik Izby. - Jeśli jednak coś nie jest w porządku, to z pewnością wykryjemy to przy okazji corocznej kontroli budżetowej.



(|563 więcej słów||Wyślij artykuł do znajomych|Strona gotowa do druku)


Autor : atest94 _DNIA 23-08-2002 - 06:35 | 7753 raz(y) oglądano.
Niedowiary

(|0 więcej słów||Wyślij artykuł do znajomych|Strona gotowa do druku)


Autor : abecadlo _DNIA 22-08-2002 - 05:54 | 5694 raz(y) oglądano.
artykułów : Nowe zabawki władzy
Niedowiary Droga zabawka władzy Nowe ekskluzywne auta - to prezent, który z okazji

(Cały artykuł: 'Nowe zabawki władzy' |878 więcej słów||Wyślij artykuł do znajomych|Strona gotowa do druku)


Autor : Edward _DNIA 09-08-2002 - 20:09 | 5388 raz(y) oglądano.
Afery : Wybudowali Centrum Handlowe M1 w Krakowie i nie otrzymali zapłaty
Niedowiary



Coraz więcej osób twierdzi, że na budowie handlowego giganta w Krakowie zniknęło 1,5 miliona złotych. Wykonawcy robót są bankrutami.





Kilka razy zaczynali rozbierać kostkę przed niemieckim centrum handlowym M1 w Krakowie. Odstępowali od rozbiórki i blokowania dojazdu do Reala, Praktikera i Media Markt, uspokajani obietnicami otrzymania zapłaty za wykonane prace. Nie otrzymali jej do dziś.
Centrum należy do niemieckiego koncernu Metro AG, największego przedsiębiorstwa handlowego w Polsce. W zeszłym roku pod względem przychodów uplasowało się na 6. miejscu listy 500 największych firm "Polityki", przed takimi gigantami, jak KGHM Polska Miedź, Fiat Auto Poland i spółki węglowe. Każdy z hipermarketów sieci osiąga przychody kilkudziesięciu, a większe - 200 milionów zł rocznie.

Generalnym wykonawcą krakowskiego centrum M1 była firma Strabag Polska, odnoga austriacko-niemieckiego koncernu Bauholding, który od dłuższego czasu współpracuje z grupą Metro. Głównym podwykonawcą Strabaga został - sprawdzony już na innych budowach - Montex Lublin. Ten z kolei podnajął kolejnych, mniejszych, ale zaufanych wykonawców, a ci - jeszcze następnych itd. Powstała więc wielopiętrowa struktura, bardzo typowa dla wielkich zagranicznych inwestycji w Polsce, czyli - jak brutalnie tłumaczy jeden z członków Krakowskiej Izby Budowlanej: "kontrakt podpisuje (i śmietankę spija) stały partner (kolega) wielkiego inwestora, po drodze na prowizji bogacą się jego totumfaccy, a całą czarną robotę odwalają - angażując własny sprzęt, pieniądze, materiały i siłę roboczą - lokalne firmy. Za to, co zostało z pańskiego stołu".

Władzom samorządowym i mieszkańcom przedstawia się taki sposób budowy jako rozwiązanie modelowe. I faktycznie: bardzo dobrze, że obce firmy nie wykonują całej roboty, bo wtedy w Krakowie i okolicy nie zarobiłby na tym nikt. Bardzo dobrze, że Małopolanie mają pracę, a ich przedsiębiorstwa tzw. przerób.

Gorzej, gdy w całym łańcuszku, w którym teoretycznie wszystkie ogniwa powinny zarabiać, nagle coś pęka: niby na górze w papierach wszystko jest OK, niby "uruchomiono zakontraktowane pieniądze" i przelano je na właściwe konta, ale... Do ostatnich ogniw łańcuszka, tych, które poniosły największe koszty i włożyły najwięcej wysiłku, by obiekt w ogóle powstał - strumień pieniędzy nagle przestaje płynąć i nie dociera ani grosik.

Tak właśnie stało się na M1 w Krakowie.


Alternatywy 2
Metro podkreśla "z całą stanowczością", że "całkowicie wywiązało się ze zobowiązań finansowych względem głównego wykonawcy - firmy Strabag (...)". Strabag również deklaruje, że "uiścił wszystkie należności wobec polskich zleceniobiorców".

Jak więc jest możliwe, że sam tylko gorzyczanin G., który układał na M1 kostkę brukową, nie może się od roku doczekać ponad pół miliona złotych? Jak to możliwe, że panu W. nie zapłacono za kilometry kanalizacji? Jakim sposobem ujęte w stosownej umowie dziesiątki tysięcy złotych za transport kruszyw nie trafiły nigdy do pana K., podobnie zresztą jak 60 tys. zł, które miały zasilić konto pana J., właściciela firmy wywożącej odpady i nieczystości? Jak to się stało, że swoich 75 tys. zł nie otrzymał w terminie pan Dz., wykonawca izolacji wodoodpornych na całym obiekcie?

Jak mogło "zniknąć" półtora miliona złotych?

Zainteresowani twierdzą, że możliwości są dwie. Pierwsza: w trakcie budowy pojawiła się w łańcuszku nieuczciwa firma. Zleceniodawcy robót przekazywali z góry na dół zakontraktowane kwoty, ale "trefne ogniwo" zatrzymało pieniądze na znane sobie cele, nie płacąc podwykonawcom. W takim układzie wszyscy są czyści: i Metro, i Strabag, i Montex Lublin. Podejrzenia budzi jedynie owo "trefne ogniwo" i je właśnie należy ścigać. Prokuratura po doniesieniu stojących na krawędzi bankructwa przedsiębiorców prowadzi dochodzenie mające wyjaśnić ten wątek.

Możliwość druga: Centrum M1 zbudowano za tanio. Dziwne? Bez sensu? - Niekoniecznie - twierdzi część poszkodowanych. Od pewnego czasu chodzą po Polsce słuchy, że zagraniczni inwestorzy notorycznie zaniżają wartość kontraktów: w kosztorysach inwestorskich wykazują znacznie mniej materiałów i roboczogodzin niż rzeczywiście potrzeba, by dany obiekt powstał i na tak wyliczone roboty podpisują umowy. Przewidują np. w projekcie jedną nitkę rurociągu, a potem okazuje się, że potrzebne są dwie. Robią zamówienie ofertowe na izolacje przeciwwilgociowe, a w rzeczywistości mają być przeciwwodne. Przy hektarach, które zajmują wielkie obiekty handlowe, wszystko to nieprawdopodobnie winduje koszty. Ktoś musi za to zapłacić. Kto?

Gdy potężne (sięgające ponoć nawet 40 proc. wartości całej inwestycji) niedoszacowanie wychodzi na jaw w trakcie budowy, przedstawiciel inwestora zleca dodatkowe roboty "na gębę", obiecując, że wszystko zostanie ujęte w finalnym rozliczeniu. Wykonawcy nie protestują - pracują od świtu do nocy, a nawet nocą, jak brukarze na M1, żeby zdążyć z robotą. Nie protestują, bo zależy im na dobrej opinii i kolejnym zleceniu. Ponadto mają przecież do czynienia z dżentelmenami znad Łaby, Loary i Tamizy, a z dżentelmenami to - wiadomo - "gentleman’s agreement", "dżentelmeńska umowa" - co zostało obiecane, będzie dotrzymane.

Kiedy jest już po wszystkim, dżentelmeni pokazują jednak kontrakt i udowadniają z łatwością, że zapłacili wszystko, co do grosza.

Proceder ten, zdaniem wielu polskich podwykonawców, miałby się nasilić w ostatnich dwóch latach ("wcześniej Niemcy i Francuzi płacili jak w szwajcarskim zegarku"). Po pierwsze dlatego, że zyski z handlu są niższe niż się spodziewano (kryzys, bezrobocie, mniejsza siła nabywcza Polaków, ale i zmasowana konkurencja ze strony innych hipersieci), a po drugie - dlatego, że wszyscy zdążyli się już przekonać, iż można w Polsce bezkarnie nie płacić.

Żeby sprawdzić, czy na budowie wykorzystano podwykonawców w ten sposób, trzeba by - z kosztorysem i cennikiem robót budowlanych w ręku - zbadać ogniwo po ogniwie całą inwestycję. Nikt jednak tego w Polsce nie robi. Prokuratury nie dostrzegają problemu. Sądy mają urwanie głowy. Ministerstwo Finansów i urzędy skarbowe nie czują się kompetentne.


Łańcuszek
Łańcuszek nieszczęścia Krzysztofa G., który wybrukował całe M1, zaczyna się... No właśnie, Krzysztof nie bardzo wie, gdzie. Być może początkiem tego łańcuszka jest niejaki Janusz P. spod Częstochowy i jego firma "U."? To z Januszem P. podpisał Krzysztof umowę na wybrukowanie M1.

A może początek łańcuszka nieszczęścia jest gdzieś wyżej? Np. w firmie Montex Lublin, z którą podpisał umowę pan P.? Albo w Strabagu, który miał umowę z Monteksem?

Krzysztof G. ma za mało danych, by to stwierdzić. Szuka więc po omacku. Pisze rozpaczliwe listy do prokuratury, prezydenta Krakowa, kierownictwa Monteksu, zarządu Strabaga i Metro Real Estate (zarządcy M1), Ministerstwa Finansów, premiera...

Zanim przystąpił do budowy M1, jego firma zatrudniała do 80 osób. Płaciła jak w zegarku, nie zalegała z podatkami ani składkami ZUS. Miała wzorową opinię wśród kontrahentów oraz dostawców materiałów, sprzętu i maszyn. Dzisiaj G. ma jeszcze 10 pracowników, którzy pracują dorywczo. Konta i cały majątek zajął komornik. Wczoraj wyłączono telefony.

Sprawy do sądu przeciwko G. oddali - i tak rekordowo cierpliwi - dostawcy. - Pracowników spłaciłem, popożyczałem po rodzinie, znajomych - opowiada Krzysztof drżącym głosem. - Urząd skarbowy mnie ścigał, wystawiłem przecież faktury na ponad pół miliona. Czyli na papierze taki dochód miałem. Trzeba zapłacić VAT i podatek dochodowy. Nie ma przebacz. Zabrano mi trochę maszyn, betoniarkę... Dopiero kiedy pokazałem wyroki sądowe przeciwko P., nakazy zapłaty, wierzyciele uspokoili się i czekają.

Józef K., właściciel firmy transportowej, który stracił na M1 ok. 36 tys. zł, wolał nie zadzierać ze skarbówką. - Zapłaciłem już cały należny podatek dochodowy i VAT. Samych karnych odsetek naliczono mi w zeszłym roku 22 tys. zł. Zadłużony jestem po uszy u rodziny i przyjaciół, z wykańczaniem domu stanąłem, auto mam 10-letnie. Wielki biznesmen, co? - macha ręką K. i dodaje: - Staram się wyjść z tej matni, ale jest coraz trudniej. Znikąd pomocy.

- Ja miałem raz z urzędu skarbowego komornika na 130 tys. zł i dosyć - opowiada W., właściciel firmy instalatorskiej, który stracił na M1 400 tys. zł. - Nie pomogły żadne tłumaczenia, że mi łobuzy nie płacą. Naczelnik "skarbówki" powiedział, że go to nic nie obchodzi. A prosiłem tylko o odroczenie zapłaty VAT od faktur, za które nie dostałem grosza!


Strzyżenie pana P.
Zgodnie z prawem, wierzyciel ścigać może jedynie tego, z kim podpisał umowę. Nie wolno mu rościć pretensji wobec podmiotów, które w umowie nie zostały ujęte. Z tego punktu widzenia brukarz Krzysztof G. nie może mieć nic do Monteksu, ani tym bardziej do Strabaga. Umowę miał z panem P. spod Częstochowy.

G. nie może sobie wybaczyć, że - mimo złych doświadczeń z częstochowianinem na budowie innego molocha handlowego, bytomskiego Carrefoura - podpisał z nim kolejny kontrakt. W Bytomiu popłynął na 86 tys. zł. Pan P. obiecywał, że spłaci ten dług z pieniędzy zarobionych w Krakowie, na M1 właśnie.

Ponieważ nie dotrzymywał słowa, a w dodatku pojawiły się problemy z płatnościami za kolejne etapy brukowania M1, Krzysztof G. zwrócił się do Monteksu (z którym umowę miał P.), by pieniądze za roboty brukarskie przesyłał bezpośrednio na konto właściwego wykonawcy, czyli jego. - Już w marcu ub. roku ostrzegałem Montex, że P. nie jest osobą wiarygodną - zapewnia G. - Mimo to przesyłano pieniądze na jego konto. Do mnie trafiało coraz mniej, a w końcu - nic.

Dzisiaj Krzysztof G. uważa, że już w chwili zawierania umów Janusz P. nie miał zamiaru ani możliwości zapłaty za roboty zlecone na M1. - Już wtedy winien był potężne kwoty innym ludziom, a także "skarbówce" - ponad ćwierć miliona - twierdzi Krzysztof G., który skierował do prokuratury "zawiadomienie o przestępstwie polegającym na wyłudzeniu usługi budowlanej".

Prokuratura Rejonowa w Częstochowie, bo tam z Nowej Huty trafiła dokumentacja, za pierwszym razem - po czterech miesiącach rachitycznego dochodzenia - umorzyła sprawę. Po zażaleniu pokrzywdzonego, Prokuratura Okręgowa po kolejnych trzech miesiącach uchyliła umorzenie i skierowała ją do ponownego rozpatrzenia.

Było to w czerwcu. Od tego czasu nic się nie dzieje. Wszyscy poszkodowani - jeśli było ich stać - wydali pieniądze na adwokatów, rozprawy w sądach cywilnych i postępowania komornicze. Nie odzyskali ani złotówki.


"Trefne ogniwo" czy ofiara?
Kiedy w październiku ub.r., po pięciu miesiącach od upływy ostatecznego terminu zapłaty za roboty, podwykonawcy częstochowianina P. próbowali po raz pierwszy rozebrać kostkę brukową na M1, Janusz P. zapewniał reporterów, że nikogo nie oszukał. Twierdził, że sam nie dostał pieniędzy od Monteksu. I że nie ma nawet na chleb.

Krzysztof G. mu nie wierzy, choć słyszał ostatnio, że komornik będzie licytował wart 300 tys. zł dom Janusza P. pod Częstochową. I że długi Janusza P. sięgają 2 mln zł, a majątek firmy "U." jest zbyt mały, by zaspokoić wszystkich wierzycieli, w tym G.

W grudniu ub.r. Janusz P. potwierdził swoje saldo zadłużenia wobec G. Podkreślił zarazem, że "nie potrafi uregulować w najbliższym czasie podstawowego zobowiązania" (blisko 500 tys. zł). Tłumaczył to przekroczeniem przez jego firmę "kosztów realizacji inwestycji M1 określonych umowną kwotą ryczałtową". "Jednocześnie nadmieniam, że moje roszczenia zostały uznane przez głównych wykonawców, tj. Monex Lublin i Strabag Polska. Firmy te zwróciły się do głównego inwestora, tj. Metro Real Estate Management, o podwyższenie kwoty ryczałtowej. Niestety, postawę inwestora cechuje upór i opieszałość w polubownym rozwiązaniu konfliktu" - napisał P. do Krzysztofa G. i innych wierzycieli.

W kolejnym piśmie do reprezentującego Metro dr. Johannesa Niewertha z firmy Gleiss Lutz Hootz Hirsch, który pod koniec listopada ub.r. oskarżył P. i jego podwykonawców o celowe blokowanie dojazdu do gotowego już centrum M1, Janusz P. oświadczył, że "całkowicie podziela motyw i metody działania" (blokujących dojazd i rozbierających kostkę - do listopada doszło do trzech takich prób - ZB). "Do chwili obecnej tak ja, jak i protestujący nie otrzymaliśmy należnego nam wynagrodzenia za powiększony przez Metro Real Estate Management zakres robót. Nie otrzymałem nawet protokołu odbioru końcowego, choć obiekt został faktycznie przejęty do użytkowania przez inwestora".

P. twierdzi, że zwiększony zakres robót wykonanych przez jego firmę i jej podwykonawców "przekroczył kwotę netto 2 mln 244 tys. zł". Informował o tym wielokrotnie Montex i wie, że Montex przekazywał tę sprawę dalej do Strabaga i Metro.

"Będę zabiegał o nagłośnienie tej sprawy. (...) Z powodu utraty płynności finansowej powstałej z faktu wykonania do końca pełnego zakresu robót wynikających z dokumentacji wykonawczej - różnej od przedstawionej do oferowania, nie stać mnie na wniesienie stosownych opłat sądowych".


Kto się śmieje
"Dokumentacja wykonawcza inna od przedstawionej do oferowania" - w tym na pozór nudnym stwierdzeniu może się kryć cała tajemnica nieszczęścia ostatnich ogniw łańcuszka.

- Miałem budować 8 600 metrów sieci wodno-kanalizacyjnej, a wyszło w terenie 12 400. Tyle naprawdę było trzeba, żeby M1 funkcjonowało! Jest różnica? - pyta W.

Jeden z krakowskich przedsiębiorców wykonywał w hipermarkecie prace izolacyjne w oparciu o niemiecką technologię i materiały firmy Henkel. Podpisał umowę bezpośrednio ze Strabagiem (na jej wzorze figuruje Montex, ale został wykreślony). W umowie tej określono cenę za metr kw. oraz szacunkową powierzchnię izolacji do wykonania. Na tej podstawie wyliczono "wstępną wartość kontraktu": 49 100 zł netto, zaznaczając, że ostateczna kwota zostanie obliczona na podstawie obmiaru powykonawczego.

Wykonawca twierdzi, że w trakcie prac okazało się, iż trzeba zaizolować znacznie większą powierzchnię. Cena wzrosła więc do 75 180 zł. - Strabag najpierw uchylał się od odbioru robót, więc zmuszony byłem dokonać odbioru zastępczego, a potem, gdy wysłałem fakturę, odmówił zapłaty. Ta zabawa trwa od lipca zeszłego roku - utrzymuje poszkodowany, który w październiku odwołał się do sądu.

W listopadzie Sąd Okręgowy w Warszawie nakazał Strabagowi zapłacić przedsiębiorcy całą kwotę, ale pozwany wniósł sprzeciw, twierdząc, że "wykonanie prac (...) nie odpowiada walorom jakościowym" oraz, że "doszło do porozumienia ustalającego rzeczywistą wartość prac - zmniejszenia wartości robót z powodu gorszej jakości".

Wykonawca zdecydowanie zaprzecza, że roboty były "gorszej jakości", zwłaszcza że wykonywano je pod okiem przedstawiciela firmy Henkel. Trudno dziś zweryfikować te twierdzenia, bo całość izolacji została dokładnie przykryta, głównie kafelkami. A formalnego odbioru robót ze strony inwestora w obecności wykonawcy nie było.

- Być może ktoś obiecał, tam na górze, że to się uda zbudować za tyle i tyle, i teraz ciśnie, żeby nie przekroczyć zaplanowanych kosztów? - zastanawia się Dz. - Kto cierpi? My, ostatnie ogniwo. Kupiliśmy wszystkie materiały, ponieśliśmy 99 proc. kosztów realizacji. Pośrednicy, którzy prawie nie mieli kosztów, mogą najwyżej zejść o procent ze swej prowizji.


Ryzykanci i naiwni
Wacław Drohobycki, dyrektor Krakowskiej Izby Budowlanej, ocenia, że problemy z odzyskaniem należności przeżywa ponad połowa małych i średnich, ale także całkiem sporych firm. - W przypadku Krakowa, który był przez ostatnich kilkadziesiąt lat faktycznym zagłębiem budowlanym dla całej południowej Polski, musi to budzić wielki niepokój. Bo wraz z tymi firmami plajtuje całe miasto: nie ma kto płacić podatków, wzrasta bezrobocie, skutki gospodarcze i społeczne będą katastrofalne.

Członkowie izby zwracają uwagę, że jeszcze kilka lat temu niewielu było na rynku ewidentnych oszustów, a także próbujących naginać prawo naciągaczy. Jeżeli ktoś nie płacił, to głównie dlatego, że i jemu nie płacono. Trudno było w tym dostrzec celowe działanie z zamiarem "wydmuchania" kontrahenta. Dzisiaj podejrzenia rodzą się na każdym kroku. - Część uczciwych dotąd firm zaczęła się ratować, przerzucając cały ciężar finansowy na maluczkich, ostatnie ogniwo nieszczęścia - mówi Drohobycki. Jego zdaniem, obecny stan prawny i praktyka sądowa w parze z dekoniunkturą na rynku sprawiły, że oszuści mnożą się jak grzyby po deszczu.

Drohobycki zwraca uwagę, że nie ma u nas prawdziwych samorządów budowlanych, które mogłyby karać i wykluczać czarne owce. Nie ma sądów polubownych. Uprawnienia budowlane nadaje wojewoda. - Ani jeden przedsiębiorca nie został pozbawiony tych praw za przekręty! - dodaje szef KIB.

W tej sytuacji tzw. gra rynkowa w budownictwie przypomina trochę obstawianie własnego majątku w ruletce. Przedsiębiorcy gwałtownie szukają roboty. - Niech pan się postawi w mojej sytuacji - rozkłada ręce W. - 80 ludzi stoi na placu i chce jakiejś pracy. Cisną, żeby robić i zarobić. Trzeba często ryzykować, biorąc, co popadnie.

Pracownicy krakowskich wywiadowni gospodarczych i firm windykacyjnych zwracają uwagę na gigantyczną niefrasobliwość albo wręcz naiwność większości małopolskich przedsiębiorców.

- Łatwo powiedzieć: nie ryzykować, nie zgadzać się na narzucone umowy. Ale kto nie ryzykuje, ten nie ma dziś roboty. Inwestorzy mówią: stawiasz się, to spadaj - upierają się przy swoim panowie K. i W.

W. dwa razy schodził z budowy M1, protestując przeciwko brakowi zapłaty za roboty dodatkowe. - Zakres robót się zwiększał, bo zmiany w projekcie wprowadzał Strabag. Oczekiwałem więc gwarancji zapłaty od Strabaga. I przy świadkach otrzymywałem takie zapewnienia.

Doradcy z wywiadowni uważają, że powinno się tego żądać na piśmie. Przyjazne stosunki, "wicie - rozumicie" i klepanie po ramieniu to jedno, a papier co innego.

Poszkodowani tłumaczą, że często w trakcie inwestycji stawiani są w takiej sytuacji: zejdą z budowy i nie dostaną zapłaty za nic (bo nie dotrzymali umowy), albo będą robić dalej ponosząc koszty dodatkowych robót. - I brniemy w to g... - przyznają. - Mamy nadzieję, że zagłada naszych firm przekona kolegów przedsiębiorców, że nie warto.

Wszyscy poszkodowani twierdzą, że przed zakończeniem budowy przedstawiciele Monteksu i Strabaga wykazywali wiele troski o podwykonawców - swoich i pana P. z Częstochowy. - Kiedy nie było terminowych płatności, obiecywali, że "wszystko zostanie uregulowane" - opowiada W. - Rozmawiałem z Alfredem Watzlem, który podpisywał umowy w imieniu Strabaga. On bezpośrednio zlecał dodatkowe roboty. On i dyrektor budowy. Uspokajali, że wszystko będzie zapłacone. Rok minął, handel tam trwa na całego. Gdzie są nasze pieniądze?

- W czasie pierwszej akcji rozbiórki kostki w październiku, rozmawiałem z panem Watzlem i przedstawicielem Metro Real Estate - twierdzi Krzysztof G. - Pan Watzl obiecał przy świadkach: jeśli Montex nie zapłaci do środy, to ja wypłacę panu z jego kaucji gwarancyjnej. Położyliśmy tę kostkę z powrotem. Nie zapłacił.

Na kolejnych spotkaniach z poszkodowanymi w Krakowie i w Lublinie przedstawiciele Monteksu z dokładnością pedantycznego księgowego wyliczali kwoty, które zapłacili za budowę M1, m.in. panu P. oraz - bezpośrednio (cesjami) jego podwykonawcom (G. dostał więcej od Monteksu niż od pana P.). Z tego, co zapisano w kontraktach, wynika, że i Strabag rozliczył się co do złotówki.

A rzekome dodatkowe roboty? Kilometry nie rozliczonych rur. Ary izolacji? Kostka z podsypką za pół miliona?


***
Brukarze Krzysztofa G. wielokrotnie utrudniali dostęp do M1. Mówili o swej krzywdzie w mediach na tle M1, co mogło wpłynąć na dobre imię Metro, opinię o centrum, a więc i na poziom sprzedaży. Takie rozpaczliwe wystąpienia zbankrutowanych przedsiębiorców na pewno kojarzą się klientom bardzo źle.

Krzysztof G. demonstrować już raczej jednak nie będzie. Nie ma na autobus, żeby dojechać w okolice M1.

ZBIGNIEW BARTUŚ DZIENNIK POLSKI

(|2959 więcej słów||Wyślij artykuł do znajomych|Strona gotowa do druku)


INDIE 2015


Nasza nowa strona


Kodeks pracy


OKRESOWY Dla SŁUŻBY BHP, SZKOLENIE SIP


Kategorie


POZWOLENIA ZINTEGROWANE-HANDEL CO2


Głosowanie

Czy Państwowa Inspekcja Pracy spełnia swoją rolę

[ Wyniki | Ankiety ]

Głosów: 330
Komentarzy: 1


Polecamy ebooki



BHP EKSPERT Sp.z o.o.

NIP 678-315-47-15 KRS 0000558141 bhpekspert@gmail.com
tel.kom.(0)501-700-846
Tworzenie strony: 0,281706094742 sekund.