ZBIGNIEW BARTUŚ: Tajemnice wojny o handel - post scriptum
W drodze do Eldorado
Mamy w Polsce tylko jedną rodzimą sieć handlową, która dorównuje zachodnim gigantom. Wojna o polski rynek nie jest jednak jeszcze przegrana.
Zaczęło się jak w opowieściach o superfortunach z Doliny Krzemowej. W 1990 r. "Amerykanin" założył malutką firemkę w wynajętym garażu. Pierwszy milion zarobili nie na komputerach, lecz na sokach, ale komputery szybko zaczęły odgrywać ważną rolę w ich działalności. Efekt przeszedł wszelkie oczekiwania: zbudowali największą polską sieć handlową. Jedyną, która skutecznie stawia czoła potężnej zachodniej konkurencji.
Dziś w twórców firmy Eldorado, której roczne przychody sięgają setek milionów złotych i stale rosną, zapatrzeni są handlowcy z całego kraju. Większość z nich zdaje sobie sprawę, że przejrzeli na oczy trochę poniewczasie: na polskim rynku zdążyły już okrzepnąć największe zachodnie sieci handlowe. Mamy ich najwięcej w Europie - szesnaście. Niemal co miesiąc otwierają nowy hipermarket i dziesięć supermarketów. Ich udział w handlu stale rośnie.
Wśród 6 największych inwestorów zagranicznych w Polsce w roku ubiegłym znalazły się aż 4 hipersieci: Casino (Geant i Leader Price), Carrefour (i Champion), Tesco (i Savia) oraz Metro AG (Real, Media Markt, Praktiker i Makro). Łącznie zainwestowały ponad 2,8 mld dol. Handel w Polsce jest najwyraźniej postrzegany jako dobry i pewny biznes.
- Ale polscy kupcy umierają stojąc - ocenia Zdzisław Kwieciński, krakowianin działający w prywatnym handlu od 20 lat. Od dwóch miesięcy próbuje zjednoczyć działających w Nowej Hucie handlowców i usługodawców, którzy po otwarciu francuskiego hipermarketu przeżywają dramat: - Zderzyliśmy się z czołgiem i byliśmy do tego kompletnie nieprzygotowani.
Niemcy mają silne sieci niemieckie, Francuzi - francuskie, Holendrzy - holenderskie, Brytyjczycy - brytyjskie, Portugalczycy - portugalskie. Polacy mają niemieckie, francuskie, holenderskie, brytyjskie, portugalskie. Dla rozwoju Polski i zamożności Polaków nie jest bez znaczenia, kto na naszym rynku spija śmietankę. A jednak ekspansji zachodnich gigantów potrafiliśmy się przeciwstawić, organizując tylko cherlawe i mało skuteczne protesty kupców, rzadziej - sprawne zrzeszenia, a jeszcze rzadziej - grupy handlowe, które przetrwałyby próbę czasu. Nie mamy ani jednej rodzimej sieci, która obejmowałaby swym zasięgiem cały kraj. Mamy tylko jedną - lubelskie Eldorado - która dorównuje zachodnim gigantom pod względem organizacji i zarządzania.
- W dużych miastach mleko już się rozlało i nie ma co nad nim płakać. Ale wojna o polski rynek jeszcze nie została przegrana - twierdzi Wojciech Zegzda z firmy Lege Artis, znawca polskiego handlu detalicznego i hurtowego.
Walkower
W krajach zachodnich wielkie sieci mają przeciętnie po 40-60 proc. udziałów w handlu. W Czechach i na Węgrzech udział ten wynosi już ok. 26 proc., na Słowacji - 19 proc. W Polsce - na razie 12 proc. Najmniej w krajach Europy Środkowej.
Mamy tu do czynienia z kilkoma paradoksami. Polski handel jest rekordowo rozdrobniony: przeciętny sklep utrzymuje się z zakupów 89 klientów. W Europie wskaźnik ten przekracza 320. Oddaje to w pewnym stopniu siłę kupców: jaki kapitał może zgromadzić ktoś, kto żyje z kilkudziesięciu (w Małopolsce - 50) osób? O jakim rozwoju może mówić? O jakich inwestycjach?
Porażająca słabość polskich kupców jest w dużej mierze konsekwencją ich niespotykanej siły z czasów PRL. W żadnym innym kraju bloku wschodniego nie rozwinął się na taką skalę handel prywatny, w żadnym innym kraju po upadku komunizmu nie doszło do takiej eksplozji przedsiębiorczości w handlu. Polscy kupcy - i ci działający na rynku od czasów PRL, i ci zachłyśnięci łatwymi zyskami z początku lat 90. - uwierzyli, że nie trzeba robić nic. Że stary dobry handelek pozwoli na luksusowe życie kolejnym pokoleniom. I właśnie tak rozumującym kupcom przyszło się zderzyć z czołgiem zachodnich sieci.
Giganci rzadko też napotykali opór ze strony dawnych sieci państwowych i tzw. uspołecznionych - wszelkie WPHW i PHS-y, kompletnie nie przystosowane do gospodarki rynkowej, po prostu padły. To samo spotkało większość krajowych spółdzielni "Społem": fatalne zarządzanie, brak wizji nowoczesnego handlu, brak inwestycji, komunistyczne nawyki obsługi - wszystko to sprawiło, że położone w najlepszych miejscach sklepy były i są przejmowane przez konkurencję.
Bój o prowincję
W 1995 r. było w Polsce 10 hipermarketów. Teraz jest ich blisko 150, a za dwa lata będzie ponad 200. Zachodnie hipersieci od pewnego czasu przyznają, że w dużych miastach jest już za ciasno: takie ośrodki, jak Łódź, Poznań, Olsztyn czy - w pewnym stopniu - także Kraków są przeładowane sklepami wielkopowierzchniowymi. Zarazem coraz więcej Polaków, nie tylko kupców, zdaje sobie sprawę, że ekspansja hipermarketów ma nie tylko bardzo dobre, ale i bardzo złe strony: może szkodzić rozwojowi lokalnemu i grozić zagładą miejscowej przedsiębiorczości. Dlatego rośnie opór społeczny przeciwko kolejnym tego typu inwestycjom.
- To trochę hamuje ekspansję wielkich, ale na pewno jej nie zatrzyma - komentuje Wojciech Zegzda. - Po 2005 r. sieci zdobędą najpewniej i u nas swoje 40 proc. udziałów w rynku. Ich hipermarkety podbiją duże ośrodki, a ich supermarkety będą się rozpychać po osiedlach i mniejszych miejscowościach. Zostanie do wzięcia 60 proc. rynku. Pytanie: kto go weźmie?
Zagraniczne sieci wzięły szturmem najbardziej smakowite kąski w Polsce - wielkie aglomeracje ze stosunkowo zamożnymi konsumentami. Inwestowanie w takich miejscach jest najbardziej efektywne, nakłady zwracają się szybko. Inwestor zyskuje kapitał na dalszą ekspansję. Na prowincji, gdzie klientów jest mniej i są oni bardziej rozproszeni, a przy tym - raczej niezamożni, budowanie marketów nie jest już tak opłacalne. I paradoksalnie właśnie to może być szansą dla rodzimych kupców. Przy okazji swą największą słabość - rozdrobnienie - mogą oni przemienić w atut. Żadna z sieci nie jest bowiem tak blisko klienta, jak owi drobni sklepikarze i usługodawcy.
- Sęk w tym, by nie tylko być blisko klienta, ale i mieć dla niego atrakcyjną ofertę, bogaty asortyment i niskie ceny, najlepiej w ładnej, estetycznej placówce. A tego nie da się osiągnąć bez konsolidacji kupców - komentuje Zegzda.
Jego zdaniem, główna słabość polskich kupców to nie tyle rozdrobnienie, co nieumiejętność współpracy: - Polski kupiec żyje i planuje z dnia na dzień. Dopiero jak jest naprawdę źle, próbuje się ratować, konsolidować. Często jest już za późno.
"Państwo podziemne"
Zdzisław Kwieciński robi w biznesie od 20 lat. Prowadzi księgowość wielu małym firmom, organizuje dla nich szkolenia, ma też rodzinną drogerię na nowohuckim Centrum B4. Odkąd nieopodal stanął (drugi w Krakowie) hipermarket Carrefour, kupcy w okolicy przeżywają kryzys. - To katastrofa - mówią.
Zdaniem Kwiecińskiego, po pojawieniu się Carrefoura obroty sklepów i salonów usługowych w promieniu kilometra spadły o 30-40 proc. - Klientów wywiało. W piątki i soboty jest u nas pusto! - płaczą właściciele. Wielu z nich nie stać nawet na opłacenie czynszów. O utrzymaniu rodziny nie ma co myśleć.
- Można przeklinać władze, że dopuściły do powstania handlowego giganta, ale i my, kupcy, jesteśmy winni - przyznaje Kwieciński. Jako organizator szkoleń rozmawia często z handlowcami. - Namawiam starych kupców: przeszkolę wam personel, a oni na to, że ten pracownik robi u mnie 20 lat i wszystko wie. Mówiłem o formach przyciągania, pozyskiwania klientów. Odpowiadali, że to im niepotrzebne, bo 20 lat handlują bez tego i jakoś idzie. To jest ślepota. Samobójcze myślenie! W dobie ekspansji wielkich sieci trzeba nam nowoczesnych form handlu, marketingowego wsparcia, dobrej organizacji - o tym wszystkim większość kupców nie ma zielonego pojęcia. Z czym oni na czołgi idą?!
Od dwóch miesięcy Kwieciński obchodzi okoliczne sklepy, zakłady usługowe i gastronomiczne z propozycją założenia nowej sieci, opartej na nie eksploatowanym dotąd w Krakowie pomyśle. Panu Zdzisławowi marzy się, by za kilka lat powstała ogólnokrakowska sieć handlowo-usługowo-gastronomiczna, która skutecznie odparłaby atak obcych sieci. - Na razie przypomina to trochę tworzenie państwa podziemnego za okupacji - śmieje się jeden z kupców, którzy postanowili działać wspólnie z Kwiecińskim. Takich zdeterminowanych jest na razie trzynastu, przystąpieniem do programu interesuje się dalszych pięćdziesięciu.
Milsi od giganta
- Przecież sklepy, restauracje, bary, punkty usługowe w Hucie razem wzięte to jeden wielki hipermarket - tłumaczy Kwieciński. - Często ceny mamy lepsze niż w Carrefourze i promocje też mamy, ale nikt o tym nie wie. Gdyby się zorganizować pod wspólnym logo, mielibyśmy większe szanse.
Działacze Małopolskiego Stowarzyszenia Kupców i Przedsiębiorców wyobrażają sobie, że zjednoczone podmioty handlowe, usługowe i gastronomiczne zachowałyby niezależność, ale występowały pod wspólnym szyldem, np. "Złoty". Nie jest to nowość, bowiem w różnych miejscach Polski działają już z powodzeniem - jednoczące niezależne sklepy - rodzime sieci handlowe, takie jak Polomarket i Lewiatan czy (w branży RTV/AGD) Avans. Lewiatan objął już swą opieką 1400 małych i średnich sklepów obsługiwanych przez 16 regionalnych centrów.
Krakowski (nowohucki) Złoty miałby się jednak od niego różnić wielobranżowością: aby klient miał dostęp do hipermarketowego wyboru towarów i usług. Zachętą do korzystania z sieci byłby program lojalnościowy (Zbieraj Złote Punkty) - stali klienci korzystaliby z rabatów i innych udogodnień w sieci. Kwiecińskiemu marzą się nie tylko wspólne szyldy, gazetki, karty klienta, ale i ujednolicone elewacje zrzeszonych, a nawet zadaszenie niektórych pasaży handlowych.
Złoty Pasaż - przy podobnym jak w hipermarkecie wyborze towarów i niskich cenach - zachowałby podstawową zaletę małych sklepów: klient nie jest tu anonimowy, znajduje fachową obsługę i wsparcie dotyczące nie tylko towaru, który kupuje - argumentują pomysłodawcy. Teraz pozostaje im przekonanie do pomysłu pozostałych przedsiębiorców, co - jak przyznają - nie jest łatwe.
- Niektórzy tylko pomachają na czołgi szabelką, a wiadomo, jak to się kończy - komentuje Wojciech Zegzda, który kibicuje również tworzeniu innego zrzeszenia małopolskich handlowców - Jurajskiej Sieci Handlowej pod auspicjami Jurajskiej Izby Gospodarczej.
- Mamy już ponad stu kupców i producentów, którzy chcą współdziałać w ramach sieci - cieszy się prezes JIG Kazimierz Czekaj. - Sieć to niższe ceny, sprawniejsze dostawy, promocje, wszystko to, co pomaga walczyć z ekspansją obcych.
- Jeśli sieć nie powstanie, za rok, dwa nas nie będzie - alarmowali na spotkaniu JIG w Modlniczce właściciele sklepów Roman Wiśnios i Henryk Krawczyk. - Nic nas nie uratuje przed ekspansją hipermarketów, które dla Zabierzowa czy Krzeszowic to nie 10 tys., ale 500-1000 metrów kw.
Producenci artykułów spożywczych, nie tylko z Małopolski, w tym tak duzi jak Toska czy Danone, zachęcają kupców do jednoczenia się. Przyznają, że zrzeszenia drobnych sklepów są dla nich często lepszym partnerem niż obce sieci. Przede wszystkim - płacą w terminie, co w przypadku hipersieci nie jest regułą. I wcale nie stoją na straconej pozycji: przykład Europy Zachodniej świadczy o tym, że małe, łatwo dostępne sklepy lokalne są potrzebne i hipermarkety im nie zagrażają, pod warunkiem, że nie stoją zbyt blisko.
- O to już zadbaliśmy w trakcie wyborów - przyznaje prezes Czekaj. - Postawiliśmy na ludzi, którzy potrafią patrzeć szerzej na rozwój lokalny i dostrzegać zagrożenia.
Wielu z nich zdobyło mandaty radnych, zostało członkami zarządów, wójtami. Będą pilnować, by władza sprzyjała lokalnej przedsiębiorczości. I raczej nie dopuszczą do powstania gigantów handlowych na swym terenie. Jeśli już - zbudują je sami, wysiłkiem wszystkich kupców.
Pomysł takiej ucieczki do przodu (pod hasłem: hipermarket - tak, ale własny) pojawił się kilka miesięcy temu w Oświęcimiu. Promuje go prezes Stowarzyszenia Gospodarczego Ziemi Oświęcimskiej Zbigniew Leś, było to nawet jedno z jego haseł wyborczych (na razie nie przyniosło sukcesu). Leś marzy, by hipermarket powstał z masowej zrzutki kupców i innych mieszkańców, którzy zostaliby automatycznie akcjonariuszami. Część (większość?) funduszy na budowę pochodziłaby jednak z kredytu bankowego zaciągniętego pod zastaw gruntów komunalnych, bo zdaniem kupców, gmina powinna w to wejść w ramach wspierania lokalnej przedsiębiorczości. Miałaby z tego zresztą zyski. Fundusze chce też wyłożyć miejscowe "Społem", które pod wodzą obecnego zarządu zmieniło nie do poznania swe placówki, tworząc w nich m.in. nowoczesne supermarkety.
- Zarabiamy w nich duże pieniądze, które z powodzeniem inwestujemy w metamorfozę kolejnych sklepów - mówi prezes Henryk Arczyński, a mieszkańcy przecierają oczy ze zdumienia. Niektórzy dodają, że trzeba było realnego zagrożenia ze strony zachodnich gigantów, by "Społem" zrozumiało, iż dalej po dawnemu handlować się nie da, że PRL-owskie nawyki trzeba pochować w PRL-owskiej trumnie. I w tym sensie ekspansja obcych wyszła wszystkim na dobre.
Artur Kawa i Jarosław Wawerski, twórcy Eldorado, nie potrzebowali tej bolesnej nauki. Swoją sieć zaczęli tworzyć od podstaw w 1990 r., zanim wkroczyły do nas zachodnie giganty. Byli przygotowani na ich nadejście i są dziś jedyną polską firmą, która skutecznie stawia im czoła. Dla wszystkich polskich kupców są przykładem tego, że Polak potrafi. Jak budowali swoje Eldorado?
Komentarze