Geniusz tak mówiono o Jacku Karpińskim [1]

Autor : Roman Dodano: 06-11-2002 - 00:11
Niedowiary [2]
Geniusz
Jacek Karpińśki
Geniusz – mówiono w 1973 r. o Jacku Karpińskim, gdy jego minikomputer K-202 zadziwił Zachód. – W Polsce Ludowej zniszczyli mnie urzędnicy partyjni, a teraz bankowi – powiada on dzisiaj. Sławny konstruktor kolejno stracił pieniądze, dom oraz złudzenia. Twierdzi, że jedyne, co mu pozostało, to pomysły.

Jacek Karpiński podejrzewa, że nieugiętość dostał w genach. Opowiada o matce, która była nieugięta do tego stopnia, że postanowiła urodzić go w chatce na pięciu tysiącach metrów, tuż pod szczytem Mont Blanc. – Rodzice zawsze przywiązywali wagę do symboli. Kochali rzeczy wielkie, niewypowiedziane. A bycie w górach było czymś niewypowiedzianie wielkim. Na szczęście znajomi przekonali ją, że to szaleństwo i Jacek Karpiński urodził się w Turynie.

To wielkie i niewypowiedziane zabiło jego ojca – w 1939 r. zginął pod lawiną w Himalajach. Karpiński, chociaż ciężko ranny w powstaniu, po wojnie namiętnie chodził w wysokie Tatry, najpierw o kulach, a potem o dwóch laskach. – W latach czterdziestych wszedłem na przełęcz Liliowe i jedną laskę wyrzuciłem. Następnego roku poszedłem jeszcze wyżej, wyrzuciłem drugą i wróciłem o własnych siłach – chichocze.

Z niesprawną ręką, częściowo sparaliżowaną nogą i niemiecką kulą tkwiącą w kręgosłupie trzykrotnie wszedł na Mnicha i parę innych szczytów. Ryzykował (czasem lekkomyślnie), bo, jak twierdzi, chciał się dowiedzieć na co go stać.

Obrazek z dzieciństwa: siedmioletni Jacek Karpiński grzebie w aucie ojca. Przechodzący obok sąsiad woła: – Panie inżynierze, syn psuje panu samochód!

– On go naprawia – wyjaśnia ojciec.

– Pamiętam, że ojciec zlecał mi przeczyszczanie gaźnika. Po prostu wykręcałem go, rozbierałem, czyściłem, przedmuchiwałem i składałem z powrotem – wylicza Karpiński.

Powiada, że łatwe rzeczy go nie interesowały. Podobnie zresztą jak ojca, znanego konstruktora lotniczego, który po skończeniu politechniki jako jeden z pierwszych na świecie doszedł do wniosku, że lepiej budować samoloty, które mają skrzydła nie nad, lecz pod kadłubem. Ale gdy zgłosił się z tym pomysłem do fabryki samolotów, wyśmiano go. – To niemożliwe – kręcili głowami inżynierowie – taki samolot zamiast polecieć przekręci się. O tym, że jednak się nie przekręci, przekonali się, gdy kilka lat później pierwsze dolnopłaty zbudowano za granicą, niestety bez udziału starego Karpińskiego.

Zapluty karzeł reakcji

Młody Karpiński z brakiem zaufania także spotykał się od zawsze. Kiedy nad czymś pracował, słyszał głosy, że tego się zrobić nie da, że marnuje państwowe pieniądze, a w ogóle to podejrzany facet. – Nie da się ukryć, że zapluty karzeł byłem i wróg ludu.

Podczas okupacji żołnierz grup szturmowych Szarych Szeregów i batalionu Zośka, specjalista od wielkiej dywersji, trzykrotnie odznaczony Krzyżem Walecznych, po wojnie nie mógł znaleźć sobie miejsca. Z kolejnych zakładów i laboratoriów wylatywał, gdy wykrywano, że to „sabotażysta i dywersant”. Przy życiu trzymała go nieodparta chęć wymyślania rzeczy, których jeszcze nie wymyślono. Na początku lat 50. skonstruował automatyczny nadajnik krótkofalowy (MSZ używało go potem do komunikacji radiowej z ambasadami), w 1957 r. – nowatorską, złożoną z 650 lamp elektronowych maszynę do przepowiadania pogody, a w 1959 r. – AKAT-1, pierwszy na świecie tranzystorowy analizator równań różniczkowych.

Potem stała się rzecz zupełnie nieprawdopodobna: Karpiński jako jedyny Polak został zgłoszony do Konkursu Młodych Talentów Technicznych UNESCO, a następnie wraz z pięcioma innymi konstruktorami z całego świata otrzymał stypendium rządu USA. – To było jak sen. Spytali, gdzie chciałbym odbyć staż. Odpowiedziałem, że w Harvardzie, w najlepszym laboratorium komputerowym na świecie. W Harvardzie przez pół roku siadywał przy jednym biurku z profesorem Moorem, słynnym wynalazcą i autorem opisu automatów skończonych, odbył staż w elitarnym Massachusetts Institute of Technology, odwiedził 25 najbardziej znanych amerykańskich laboratoriów komputerowych. Ameryka odsłoniła przed nim wszystkie komputerowe tajemnice. – Zawsze interesował mnie problem sztucznej inteligencji, na przykład rozpoznawanie mowy i tłumaczenie naturalnych języków przez komputer – mówi. Po powrocie ze stypendium założył w PAN Laboratorium Sztucznej Inteligencji, a w 1965 r. zaprojektował i wykonał perceptron – jedno z pierwszych na świecie urządzeń potrafiących uczyć się, rozpoznawać i klasyfikować obrazy i znaki. Perceptron okazał się sensacją, nic więc dziwnego, że obudził czujność przełożonych Karpińskiego, którzy wszelką działalność inną niż pisanie prac naukowych uważali za szkodnictwo. – Panie Jacku, mam z panem kłopoty – mawiał dyrektor Instytutu Podstawowych Problemów Techniki tonem ojcowskiej troski. – Ciągle pan coś majstruje, potrzeba panu dolarów na zakup jakichś urządzeń. Niech pan popatrzy na kolegów, którzy do swojej pracy nie potrzebują niczego oprócz kartki i ołówka. Jacek Karpiński popatrzył i przeniósł się do Instytutu Fizyki Doświadczalnej na UW, gdzie z pomocą siedmiu osób zaprojektował i zrobił komputer KAR-65. Wykonywał on 100 tys. operacji na sekundę – trzy razy więcej niż gigantycznych rozmiarów Odra produkcji zakładów Elwro, która za to była trzydzieści razy droższa. – Ale już wtedy wiedziałem, że w systemach komputerowych można pójść znacznie dalej i zrobić coś bardzo małego o bardzo dużych możliwościach. I w 1969 r. sobie coś takiego zaprojektowałem – uśmiecha się Karpiński. Agent K-202 Wielu krajowych specjalistów utrzymywało, że nowe dziecko Karpińskiego – minikomputer K-202 – nie może działać, bo gdyby mógł, Amerykanie lub Japończycy zbudowaliby go wcześniej. W kręgach władzy istnienia urządzenia długo nie przyjmowano do wiadomości. – Pamiętam, że nawet gdy powstało pierwsze 15 sztuk K-202, niejaki tow. Werewka z KC tłumaczył mi, że nie ma takiego komputera. Mówię mu, że możemy pojechać i zobaczyć, ale on upierał się, że nigdzie nie jedzie, bo takiego komputera nie ma i już – wspomina Stefan Bratkowski, który w latach 70. wielokrotnie pisał o dokonaniach Karpińskiego w „Życiu i Nowoczesności”. W kraju nie było chętnych do produkcji K-202, ale do projektu zapalili się Anglicy. Karpiński się wahał, chciał, żeby jego komputer powstał w Polsce. – Całe życie byłem, przepraszam za słowo, patriotą. Dla Polski straciłem zdrowie. W Zośce mieliśmy piękne sny o Polsce i mnie te sny do dzisiaj nie przeszły – mówi. Zapadła decyzja, że K-202 powstanie w Polsce za angielskie pieniądze. Poza Polską Anglicy mieli go sprzedawać za dolary (także do ZSRR). Prototyp był rewelacją Targów Poznańskich w 1971 r. Odwiedzający Targi Edward Gierek i Piotr Jaroszewicz w obecności kamer i mikrofonów zatrzymali się na cały kwadrans, żeby porozmawiać z konstruktorem. – Pomożecie? – spytał I sekretarza Karpiński, wciąż niepewny przyszłości projektu. – Pomożemy – obiecał I sekretarz Gierek. Mimo to dwa lata później K-202, komputer, który wykonywał milion operacji na sekundę, był już historią. Mimo wielkich zamówień zrobiono jedynie 30 sztuk, następnie projekt zatrzymano, zespół konstrukcyjny rozgoniono, Anglikom zapłacono stosowne kary. Premier Jaroszewicz nazwał produkcję K-202 sabotażem i dywersją. – Dostałem wymówienie i kwadrans na opuszczenie zakładu. Wyprowadzono mnie pod eskortą z karabinami. Po Warszawie rozeszła się plotka, że jestem szpiegiem brytyjskim, próbowano wytoczyć mi proces. – O losie Karpińskiego zadecydował typowy dla realnego socjalizmu lęk biurokracji przed wszelką innowacją – uważa Stefan Bratkowski. – Zniszczono go, bo gdyby odniósł sukces, sens istnienia biurokratycznego molocha takiego jak Zjednoczenie Mera stanąłby pod znakiem zapytania. Wielu ludzi mogło stracić ciepłe posady. Szefowie Elwro, gdzie produkowano Odrę, darzyli Karpińskiego mocną, zdrową nienawiścią konkurenta, który robi gorzej, drożej, a na dodatek zatrudnia wielokrotnie więcej ludzi. Strącony ze szczytu i objęty zapisami cenzury Karpiński zapadł się w zawodowy niebyt, w końcu zaszył się na Mazurach. – Przez sześć lat nie miałem ciekawej pracy, więc wycofałem się na wieś, wydzierżawiłem trochę ziemi, dostałem poniemiecką chałupę, kupiłem 50 kurczaków, dwie świnie, krowę i zostałem hodowcą – opowiada dziś konstruktor. W 1981 r. za namową Stefana Bratkowskiego wyjechał z Polski. Osiadł w Szwajcarii, gdzie przez pewien czas współpracował ze sławnym konstruktorem magnetofonu Nagra Stefanem Kudelskim, konstruował, założył własną firmę. Do kraju wrócił w 1989 r. Byłem w szoku Karpiński postanowił rzucić się w wir poważnego biznesu. Nieoczekiwanie wir wes­sał go, przytopił i pociągnął na dno. Pierwszy projekt – automatyczny czytnik ­pisma. Karpiński skonstruował go w Szwajcarii i chciał produkować w zakładach w Szczytnie. Na rozruch potrzebował kredytu. BRE zgodził się dać 870 tys. dol. w kilku transzach pod zastaw domu w Aninie. – Uwierzyłam w miliony, które ojciec miał zarobić na czytnikach. Chciałam mu pomóc i zgodziłam się zastawić rodzinny dom, który formalnie należał do mnie – mówi córka Karpińskiego Dorota. Po wypłaceniu pierwszej transzy (129 tys. dol.) bank nieoczekiwanie odmówił wypłacenia reszty. Karpiński twierdzi, że do dziś nie wie, dlaczego. – Chcieli kolejnego zastawu, chociaż wcześniej nie było o tym mowy – twierdzi córka. Ponieważ Karpińscy nie mieli więcej nic do zastawienia, bank zażądał oddania tego, co już wypłacił. – Nie miałem grosza, bo wszystko poszło na inwestycję. Co gorsza, zakład w Szczytnie, w którym umieściłem produkcję, został zniszczony popiwkiem i zbankrutował. Miałem zamówienia, ale nie mogłem produkować. Ponieważ nie zwróciłem kredytu, narosły mi olbrzymie karne odsetki. Byłem w szoku – opowiada Karpiński, który w przygotowaniach do produkcji utopił także cały własny kapitał. Stefan Bratkowski: – Nikt w banku nie wiedział, czym jest tak naprawdę czytnik Karpińskiego, jak działa i w związku z tym – ile może być wart. Przecież gotowych było 500 sztuk, wystarczyło pojechać i zobaczyć, dowiedzieć się u specjalistów, jaką wartość ma ten projekt, żeby potem inwestować w niego. Karpiński poległ, bo nie miał do czynienia z prawdziwymi bankierami. Tymczasem polskim bankierom rynki światowe są w ogóle nieznane. Nie czytają, nie interesują się. Tak naprawdę są tylko urzędnikami. Drugi projekt – kasa fiskalna – okazał się serią bolesnych porażek. Po nieudanych próbach podjęcia samodzielnej produkcji (Karpiński tonął w długach, banki nie chciały dawać kolejnych kredytów) postanowił swój pomysł sprzedać firmie Libella. – Za ich pieniądze zorganizowałem produkcję. Miałem dostawać część pieniędzy z przyszłej sprzedaży. Ale po dwóch latach przygotowań, kiedy ruszyła produkcja i pojawiły się zamówienia, pozbyto się mnie, a mój projekt próbowano przejąć, zmieniając go lekko. Fiaskiem zakończyła się także współpraca z firmą Apator i kilka innych przedsięwzięć. Dziś Karpiński przyznaje, że z biznesem jest trochę tak jak z konstruowaniem maszyn: trzeba usiąść, wymyślić, a potem wszystko sobie dobrze policzyć. Proste. – Problem w tym, że biznes to ludzie, a lojalności i uczciwości ludzi nie da się zaprojektować. Ja charakter mam twardy, ale jestem łatwowierny. Nauczony złymi doświadczeniami podpisując każdą kolejną umowę starał się być coraz bardziej przezorny. – Uważałem coraz bardziej, ale ciągle za mało. Tamci zawsze okazywali się sprytniejsi, bo mieli prawników, a ja nie. – Zawiść wobec nowatora i chęć oszukania go to niestety reguła na całym świecie – uważa Bratkowski. – Tego rodzaju ludzie powinni mieć przy sobie menedżerów, którzy ochronią ich przed urzędnikami i złodziejami. Jacek nikogo takiego nie miał. – Ojciec bezbłędny w konstruowaniu, w sprawach organizacyjnych i finansowych zawsze był lekkomyślny i pozbawiony wyobraźni. Nawet kiedy bank licytował dom, w którym mieszkaliśmy, powtarzał: nie martw się, będzie dobrze, wszystko spłacę, mam nowe pomysły – mówi córka Dorota. Oblężenie Dom w Aninie, w którym Karpiński mieszkał z córką, zięciem i wnukami (według wstępnej wyceny wartość 350 tys. dol.), bank zabrał, aby wyegzekwować niespłacone karne odsetki wysokości 170 tys. zł. Na licytacji państwo S. zapłacili za niego 220 tys. zł. – Przez cztery lata starałam się transakcję unieważnić z powodu wadliwej wyceny i uchybień formalnych, ale bezskutecznie – mówi Dorota. W 2001 r. Karpińscy na znalezienie nowego lokum dostali siedem miesięcy. – Niestety państwo S. okazali się ludźmi niecierpliwymi. Nie mogąc przejąć domu, przy pomocy komornika przejęli ogród i pięć minut później rozebrali całe ogrodzenie i bramę. Pan S. zagroził, że nasze życie zamieni w piekło. – Szukaliśmy kompromisu, chcieliśmy nawet zapłacić im za wyprowadzkę, ale Karpińscy bez przerwy podbijali cenę. Robili swoje, więc ja musiałem robić swoje i po prostu przestałem być miły – tłumaczy pan S., który kilka dni później, gnany potężną siłą, którą dawała mu formalna własność posesji, przybył z wielką piłą i na oczach Doroty Karpińskiej ściął wszystkie wyhodowane przez nią w ogrodzie krzewy i drzewa, porzucając je na tarasie. Potem rozkopał ogród, a przed wejściem do domu wykopał głęboki rów. Następnie zaatakował ciężkim sprzętem: w październiku wynajęta przez niego koparka mająca wykonać prace ziemne w ogrodzie uderzyła wielką łyżką w narożnik domu, rujnując pokój wnuczki Karpińskiego (której na szczęście nie było w środku). Oblężeni i zastraszeni Karpińscy skarżyli się do prokuratury, ale ich pisma pozostawały bez odpowiedzi. – Tymczasem pan S. pod pretekstem naprawy zniszczonej ściany domu zaczął rozbierać dach. Córka i wnuczka nie mogły tego wytrzymać i wyprowadziły się. Zostałem sam, w pokojach stały kałuże wody, czułem się jak na wojnie – przyznaje konstruktor. – On tylko udawał, że tam mieszka – pan S. z trudem zachowuje spokój. – Dom w zasadzie stał pusty. Gmina widząc to, w końcu ich wymeldowała. Mimo to nadal robili wszystko, żeby uniemożliwić przejęcie domu. Jacek Karpiński powiada, że jego opór został złamany rok temu, w październikową sobotę wieczorem. – Byłem u córki na kolacji, kiedy przyjechał pan S. z częścią naszych rzeczy i wiadomością, że naszego domu niestety już nie ma. Na posesji leżała kupa gruzu, a pod nią książki, ubrania, wyposażenie kuchni, pamiątki rodzinne i prawie całe moje prywatne laboratorium. Z relacji sąsiadów wynikało, że podczas mojej nieobecności pod dom zajechał spychacz i wóz meblowy. Pan S. i wynajęci przez niego ludzie włamali się do środka, spakowali do wozu część rzeczy, po czym spychacz zrównał budynek z ziemią. Tymczasem zdaniem pana S. dom za­walił się sam, a on właśnie przechodził koło posesji, kiedy to zobaczył. – Dach zapadł się do środka, jedna ze ścian domu odchyliła się niebezpiecznie. Wezwałem koparkę, żeby ścianę wyprostowała, ale dom był nie do uratowania. Chcąc ratować rzeczy Karpińskich wszedłem do środka i wyciągnąłem co się da. Dorota Karpińska: – Najsmutniejsze jest to, że prokuratura mu uwierzyła i nie dostrzegła w całym zajściu znamion przestępstwa. Czujemy się bezsilni, przecież to bezprawie. Naszych argumentów nawet nie próbowano wysłuchać. Prawdę mówiąc nie wiem, co mam robić, jak to wszystko wytłumaczyć dzieciom? Jeszcze zobaczymy Jacek Karpiński nie ma już domu ani pieniędzy, ale jak powiada, nadal ma pomysły. Jego niezwykły umysł wciąż pracuje szybko i precyzyjnie przez 17 godzin na dobę. Za kilka tygodni jedzie do Kopenhagi zaprezentować dużej zachodniej firmie projekt, nad którym pracuje od dwóch lat. Chodzi o program komputerowy przekształcający ludzką mowę na widoczny na ekranie tekst. – Już dwadzieścia lat temu potrafiłem sterować robota głosem, ale rozumiał on najwyżej kilkadziesiąt słów. Teraz zastosowałem zupełnie nową technologię, umożliwiającą rozpoznawanie dziesiątków tysięcy słów i pracę w wielu językach. Jest ostrożny. – Wiem, że sam nie potrafię tego sprzedać, bo znowu mnie natną – uśmiecha się. Dlatego tym razem dogadał się z dużą firmą pośredniczącą, która wynajmie prawników, sprzeda jego pomysł i weźmie połowę wynegocjowanej ceny. – Teraz wreszcie czuję się bezpieczny. Chociaż zobaczymy, zobaczymy...

Komentarze

Wyświetlanie Sortowanie
Tylko zalogowani użytkownicy mogą komentować. Zarejestruj lub zaloguj się [3]
Links
  [1] http://bhpekspert.pl/index.php?name=News&file=article&sid=262
  [2] http://bhpekspert.pl/index.php?name=News&catid=&topic=63
  [3] http://bhpekspert.pl/user.php